Jesteśmy sklepem flagowym
Dealerem roku Trek i Bontrager 2019/2020/2021
536 406 462
0

Brak produktów w koszyku.

Epickie kolarskie miejscówki - Wojtek Michałek cz.3

06/03/2023

Epickie kolarskie miejscówki – Wojtek Michałek cz.3

Pora na trzecią część migawek z podróży Wojtka Michałka. Byliśmy już w pięciu krajach Europy Zachodniej: Francji, Włoszech, Hiszpanii, Szwajcarii i Słowenii. Dziś po raz kolejny zabieramy was do pierwszych czterech z nich. Na naszej mapie pojawi się także…

Mur de Huy, Belgia.

Jeśli ktoś parsknął bądź się uśmiechnął, to dobrze. Rozpoczniemy od małej dygresji. Różnorodność świata jest piękna i piękne jest to, że w odmiennych językach niektóre rzeczy brzmią zupełnie inaczej, niosąc ze sobą także różnice w zakresie semantyki. Przekonał się o tym choćby każdy, kto próbował w Czechach czegoś “szukać”.

I tym samym docieramy do podjazdu Mur de Huy, który w języku walońskim wymawia się zupełnie inaczej, niż pisze. W dosłownym tłumaczeniu Mur de Huy oznacza “ścianę z Huy” i nie jest to oryginalna nazwa miejscówki. Ta w rzeczywistości nazywa się Chemin des Chapelles, co oznacza ścieżkę kapliczną. Dlaczego? Mur de Huy, to 1300 m bardzo ostrej, wijącej się ku górze ulicy, która dociera do kościoła Notre Dame de la Sarte.

Przejdźmy zatem do samego podjazdu. Znany jest on przede wszystkim z jednodniowego wyścigu “Walońska Strzała”. Mur de Huy ma średnie nachylenie 9,3%, a w niektórych zakrętach wartość ta sięga okrutnych 26%! Pierwszy raz odcinek zagościł na trasie La Fleche Wallonne w 1986 roku i od tamtej pory stanowi finisz wyścigu. Co ciekawe, rekordzistą w zwycięstwach w “Walońskiej Strzale” jest Alejandro Valverde, który uczynił to pięciokrotnie. W 2015 r. etap ten został również włączony do Tour de France. Dla kolarza-amatora jest to piekielnie trudny podjazd, którego środkowa część jest najbardziej wymagająca. W miejscowości Huy nie ma wprawdzie pięknych widoków, jednak któż nie chciałby zmierzyć się z legendą i ją pokonać?

Roque de los Muchachos, Hiszpania.

W tłumaczeniu z hiszpańskiego jest to “skała chłopaków”. To kamienisty, wulkaniczny kopiec leżący na środku równie wulkanicznej wyspy o wdzięcznej nazwie La Palma. Jest to kolejna wysepka z archipelagu Wysp Kanaryjskich. Nie tak popularna jak Gran Canaria czy Teneryfa, nie tak różnorodna i urocza jak Gomera, jednak również piękna i warta odwiedzenia “z rowerem pod pachą”.

Podobnie jak w przypadku Gomery, na La Palmę dopłyniemy tylko i wyłącznie promem z Teneryfy. Z równie małą sąsiadką łączy ją też fakt, iż są to bardzo rzadko uczęszczane przez turystów pustkowia. Nie ma tu wielu sklepów, ani hord ludzi. Ruch samochodowy jest mały, a i kolarzy jak na lekarstwo. La Palma jest zdecydowanie bardziej popularna wśród amatorów wspinaczki. 

Zdobycie Roque de los Muchachos nie należy do najprostszych. Wspinając się na górę od brzegów oceanu, to trudna wyprawa pełna ostrych wzniesień i ulokowanych między skałami serpentyn. Sam szczyt położony jest na wysokości 2426 m, co przy starcie “od zera” robi na organizmie niemałe wrażenie. Wystarczy powiedzieć, że podczas swej podróży Wojtek osiągnął przewyższenia rzędu 4500 m. W porównaniu do pobliskiej Teneryfy i Pico del Teide, podjazd na Roque de los Muchachos jest krótszy i bardziej stromy. Pustka. Cisza. Przepiękna przeplatanka sosnowych lasów i wulkanicznych skał. Wszystko to sprawia, że trasa jest zdecydowanie warta wysiłku.

Susten Pass, Szwajcaria.

Przełęcz Susten leży na granicy kantonów Berno i Uri. Jej budowę ukończono w połowie lat 40. Powstała w ten sposób droga jest jedną z pierwszych alpejskich tras zaprojektowanych pod ruch samochodowy. Nieco ponad 40 km asfaltu łączy dolinę rzeki Reuss z doliną Haslital. Susten Pass jest zjawiskowa, przepiękna i z pewnością zalicza się do czołówki alpejskich podjazdów.

Z racji wysokiego położenia (circa 2260 m) droga jest nieczynna zimą. Okno przejazdu przez Susten Pass otwarte jest mniej-więcej między początkiem czerwca, a końcem października. Atuty wizualne tej trasy są niepodważalne. Ponad 20 tuneli i mostów, wodospady, śnieg na poboczach i wspaniałe masywy górskie pokryte soczystą zielenią. 

Z punktu widzenia stricte rowerowego, wielką zaletę stanowią idealnie gładki asfalt oraz świetnie wyprofilowane zakręty. Gdy przemierzamy trasę od zachodu, zza każdego z nich wyłania się coraz piękniejszy widok. Sam podjazd, to około 17 km, którego średnie nachylenie oscyluje w granicy 7%, a wspinaczka – w zależności od tego, po której stronie zaczniemy – sięga 1600 metrów w górę. Nieopodal znajdują się także przełęcze Furka i Grimsel, które mogą stanowić wasze kolejne cele. Każda z tych trzech wysokogórskich dróg jest dosłownie spektakularna.

Tignes, Francja.

Ta niewielka, licząca sobie około 2000 mieszkańców miejscowość położona na wysokości 1800 m, jest znana głównie ze stacji narciarskiej i leżących dookoła skipassów. Dla miłośników narciarstwa alpejskiego Tignes, to kameralny kurort otoczony przez przykryte białym puchem góry.

Gdy śniegi topnieją, rejon Tignes przyciąga kolarzy. Między innymi dlatego, że okoliczne tereny są wręcz stworzone do kolarstwa górskiego. Przepiękna przyroda, malownicze jeziorka położone u stóp gór i zadbane, kręte drogi powinny być wystarczającą zachętą. Miejscowość Tignes stanowi również świetne miejsce na początek podjazdu pod najwyższą alpejską przełęcz – Col de l’Iseran (2770 m).

Tignes wielokrotnie znajdowało się również na trasie Tour de France. W 2021 r. w miejscowości ustanowiono finał jednego z etapów. Niezależnie więc od tego, czy podążacie śladami wielkich rowerowych wyścigów, czy po prostu lubicie kolarstwo górskie – jest to miejsce idealne dla was.

Jest również jedna anegdotka dotycząca stricte podróży Wojtka. Gdy przebywał on w Tignes, akurat podczas trwania TdF 2021, miał przyjemność spotkać Lachlana Mortona, który w ramach akcji charytatywnej samotnie, bez wsparcia żadnej ekipy, przemierzał etapy TdF wraz z odcinkami dojazdowymi. Celem było uzyskanie funduszy na zakup 1000 rowerów dla dzieci. Bohaterstwo australijskiego kolarza nie przeszło bez echa wśród internautów i dzięki ich wysiłkowi udało się o 300% przekroczyć cel i w wyniku zbiórki zakupiono aż 3000 rowerów. Piękna sprawa, która może dodatkowo zmotywować was do wycieczki w tamte rejony.

Tiefenbachferner, Austria.

Austriacki Tyrol, to region słynący z wielu krajobrazowych smaczków. Idealny na rodzinny wypoczynek, piesze wyprawy górskie, czy też motocyklową bądź samochodową wycieczkę. Nie wspominając o sportach zimowych, które ściągają w Alpy ludzi z całego globu. Tyrol jest w stanie zapewnić nie mniejsze atrakcje również dla rowerzystów.

Dojazd do lodowca Tiefenbachferner, to końcowa odnoga znanego wam z pierwszej części epickich kolarskich miejscówek Ötztaler Gletscherstraße. Trasa na lodowiec mija parking oznaczony jako “najwyższy punkt drogowy w Europie” i ciągnie się jeszcze wyżej, sięgając w finalnym punkcie wysokości 2829 metrów, co jest faktycznym najwyższym punktem drogowym Starego Kontynentu. Ale po kolei.

Rozpoczęcie wspinaczki w miejscowości Sölden, to start na wysokości równej najwyższemu punktowi drogowemu w Polsce. Zadanie nie należy do najłatwiejszych, o czym przekonuje nieustanny podjazd pod nachyleniem 10-13%. Pierwszym celem jest lodowiec Rettenbach, do którego wiedzie dwukilometrowy, również nachylony, Rosi Mittenmeier Tunnel. Jego pokryte nieregularną warstwą lodu ściany i wszechobecny mrok robią niesamowite wrażenie oraz zmuszają, by wcześniej przygotować odpowiednią odzież. Po wyjeździe z tunelu znajdziemy się na najwyżej położonym asfalcie w Europie, pośród nagich skał, mgły i wszechobecnego śniegu. Upiorny i niesamowity feeling. 

Ostatni etap podróży, to delikatny zjazd na parking pod lodowcem Tiefenbachferner. Pozostaje nic, tylko rozkoszować się niesamowitym, niespotykanym widokiem. Ktoś powiedział o tej trasie, że gdyby leżała we Francji – mogliby się nią zachwycać wszyscy. A co o Tiefenbachferner ma do powiedzenia Wojtek? 

Po pierwszej wizycie kompletnie zachorowałem na to miejsce. Byłem już pięć razy. Każda wizyta przynosi coraz to nowe niespodzianki w postaci widoków, kolorów, śniegu, braku śniegu, słońca, braku słońca oraz… każdorazowego zoo na drodze.” 

Le Col de l’Iseran, Francja.

Tę nazwę powinien znać każdy miłośnik wysokogórskich podjazdów. Legendarna, najwyższa z alpejskich przełęczy ośmiokrotnie stanowiła część trasy Tour de France, pierwszy raz w 1938 roku. Wtedy zwycięzcą wspinaczki okazał się Belg Julien Varvaecke. Przełęcz położona jest niedaleko omawianej przez nas miejscowości Tignes, a jeszcze bliżej do Col de l’Iseran ze słynnego kurortu Val d’Isere. 

Col de l’Iseran, to podjazd-legenda. Nie jest najbardziej stromy (11% maksymalnego nachylenia), lecz przepięknie położony, bardzo długi i wręcz kultowy. Rozpoczynając w Bourg-Saint-Maurice, mamy do przejechania niespełna 50 kilometrów ze średnim nachyleniem 4,3%. Daje to łącznie 2049 metrów w pionie, z najwyższym punktem na wysokości 2770 metrów. Podjazdu częstokroć nie ułatwia pogoda, która bywa w tym regionie kapryśna. Deszcz i silny wiatr nie są niczym niespotykanym, dlatego zawsze warto przed wyprawą zerknąć na prognozy. W wielu miejscach dróg nie okalają barierki ani żadne inne zabezpieczenie, co tylko zwiększa poziom adrenaliny. Momentami, przy bardzo mocnych podmuchach powietrza jest po prostu bardzo niebezpiecznie.

Gdy jednak pogoda jest przyzwoita lub wyjdzie słońce… Doznamy niezapomnianych wrażeń i ogromnej satysfakcji z bycia w tym miejscu.

Reschenpass/Passo di Resia – Austria/Włochy.

Miejsce, w którym w ciągu kilku godzin możemy na rowerze objechać malownicze terytoria trzech państw: Austrii, Włoch oraz Szwajcarii. Przełęcz Reschenpass bądź Passo di Resia stanowi jedną z istotnych dróg wjazdowych do północnej części Italii, łącząc przy tym dolinę Val Venosta z austriacką doliną rzeki Inn.

Jeśli rozpoczniemy podróż w Austrii, to tuż za włoską granicą dotrzemy do jeziora Lago di Resia. Jest to zbiornik zaporowy, powstały w wyniku przegrodzenia zaporą rzeki Adygi. Co je wyróżnia spośród pozostałych alpejskich jezior? Wyrastająca z tafli wody wieża XIV-wiecznego kościoła, która spowija Lago di Resia aurą mistycyzmu. Pierwotnie w okolicy były trzy jeziora. Dzięki budowie zapory uzyskano jedno z nich. Wymagało to decyzji o zalaniu 563 hektarów ziemi i wyburzeniu 163 zabytkowych budynków wiosek Curon Venosta i Resia. Na pamiątkę zostawiono zabytkowy kościół i jego wieża do dziś stanowi bardzo charakterystyczną atrakcję.

Dookoła jeziora wiedzie sporo fajnych dróg, zarówno asfaltowych, jak i szutrowych. Okalające je skalne masy, a także widoczne w oddali ośnieżone szczyty podkręcają klimat tego miejsca. Sama trasa okrążająca ten lazurowy zbiornik jest długa na 15 kilometrów i stosunkowo płaska, co czyni ją niezwykle łatwą i przyjemną nawet dla niedoświadczonych rowerzystów.

Passo dello Stelvio, Włochy.

Cytując na wstępie Wojtka: “Klasyka! Absolutna górska piękność!”. Need to know dla każdego rowerzysty, który wsiada na rower częściej, niż jadąc do sklepu czy do pracy. Odcinek ten gościł uczestników Giro d’Italia dwunastokrotnie, za każdym razem zmuszając ich do tytanicznej pracy.

Przełęcz Stelvio znajduje się tuż przy granicy włosko-szwajcarskiej, jednak jej nie przecina. Zdobyć Stelvio można na trzy różne sposoby:

  • od wschodu, startując z miejscowości Prato;
  • od południowego zachodu, zaczynając w Bormio;
  • od północnego zachodu, startując jeszcze po stronie szwajcarskiej. Droga ta łączy się na pewnym etapie z trasą z Bormio.

Każdy z tych wyborów jest inny, jednak najbardziej ikoniczna jest wspinaczka z Prato, która zaczyna się na wysokości około 900 m, a kończy na 2758 metrze. W tym wypadku na szczyt prowadzi 48 wijących się stromo zakrętów. To właśnie te serpentyny są tak legendarne i fotogeniczne.

Niezależnie od wyboru drogi, podjazd to mniej-więcej 25 kilometrów pedałowania przy średnim nachyleniu 7,4%. Z racji wysokości, Passo dello Stelvio jest przejezdna zaledwie kilka miesięcy w roku. Krajobrazy są cudowne niezależnie od tego, czy zbocza gór pokryte są zielenią traw, czy bielą pierwszych śniegów. Widok na Alpy Retyckie po prostu zapiera dech w piersi. Reasumując – Passo dello Stelvio, to kolarski must have!

Kaunertaler Gletscherstrasse, Austria.

Wracamy do malowniczego Tyrolu. Kaunertaler Gletscherstrasse, to nazwa drogi pośród doliny Kaunertal. Wiedzie ona nad zbiornikiem wodnym Gepatschspeicher, osiągając koniec na skraju lodowca Weißseeferner. Miejsce dorocznego wyścigu kolarskiego Kaunertaler Gletscherkaiser XXL Radmarathon.

Tym, co przyciąga cyklistów do doliny Kaunertal jest z pewnością wysokość. Kolejną okolicznością jest fakt, że Kaunertaler Gletscherstrasse jest szlakiem czynnym cały rok. Droga jest piątą najwyżej położoną asfaltową szosą w Europie i u swojego szczytu sięga 2750 metrów. Stamtąd można zjechać na dół, bądź – podobnie jak Wojtek – chwycić rower w ręce i wjechać kolejką górską na Karlesjoch (3108 m). 

Sam podjazd rozpoczyna się w miejscowości Prutz, jest bardzo wymagający i liczy sobie 38,7 kilometrów długości. Można go podzielić na dwa etapy z przerywnikiem pośrodku. Pierwsza część, to 21 km umiarkowanego nachylenia. Między 21, a 26 kilometrem następuje pauza i jazda po płaskim wzdłuż sztucznego jeziora Gepatschspeicher. Ostatnia część, to coraz bardziej hardkorowa stromizna. Końcowe 12 kilometrów, to blisko 1000 metrów pokonanych w pionie. Na tej wysokości trudniej jest także o tlen w powietrzu, więc dotarcie na Weißseeferner jest prawdziwym wyzwaniem. Wszystko jest jednak kwestią siły mentalnej i jeśli naprawdę chcesz – pokonasz tę trasę i pokochasz emocje, które ze sobą niesie.

Colle del Sommeiler, Włochy.

Przełęcz Sommeliera leży w zachodnim Piemoncie, tuż przy granicy z Francją. Podobnie jak kilka innych miejscówek z zestawienia Wojtka, absolutnie nie jest to żaden polder czy depresja. Szczytowy punkt drogi leży na wysokości 2993 m, a wspinaczka nań stanowi najwyższą szutrową trasę na naszym kontynencie. 

Na samym jej początku, po zjeździe z autostrady stoi znak, który głosi, że jest to droga boczna. Asfalt kończy się w miejscowości Rochemolles i z tego miejsca pozostaje nam tylko trakt szutrowy, a później wręcz kamienisty. Podjazd, to okrutne 20 kilometrów z maksymalnym nachyleniem na poziomie 13%. 

Po pierwszym etapie wspinaczki trasa staje się naprawdę trudna i pomóc może tu przede wszystkim lekki rower, odpowiednie ogumienie oraz spory zapas wody i żeli energetycznych. Gdy przekroczycie 2400 metrów, powietrze staje się coraz cięższe, a stan drogi nieustannie się pogarsza. Oprócz nielicznych rowerów, trasa jest dostępna wyłącznie dla samochodów terenowych i motocykli. Niestety wzbijają one tumany kurzu, co jest kolejnym utrudnieniem dla rowerzystów. Droga kończy się parkingiem na wysokości 2993 metrów.

Na sam szczyt Sommeiller, który liczy sobie 3333 metry również da się wjechać na dwóch kółkach, jednak wymaga to odpowiedniego doświadczenia i przede wszystkim porządnego “górala”. Czasem trzeba też przetargać rower przez zwały śniegu. Oprócz widoków, najbardziej istotne są tutaj emocje. Na zakończenie trzeciej cyklu epickich kolarskich miejscówek przytoczymy tu relację z ostatniej wspinaczki Wojtka:

Ostatnie wymuszone uśmiechy wymieniam z Niemcami zjeżdżającymi z góry terenowymi autami. Pokazują uznanie rowerzyście i zdecydowanie odradzają mi dalszą jazdę. Ruszam z nadziejami jak Polska na Mistrzostwa Świata w Katarze – licząc na cud. Kilometr dalej zaczyna się już dramat. W tym momencie pierwszy raz chciałem zawracać. Zwykle w takim stanie jestem po stu kilometrach alpejskiego ultra, a za chwilę będzie jeszcze gorzej!

Półżywy docieram do granicy pierwszych śniegów – 2600 m. Picie dawno się skończyło, ostatnie schronisko jest 10 km niżej. W wielu miejscach pcham rower pod górę. O jeździe już dawno można zapomnieć nie ze względu na nachylenie, a głównie zalegające kamienie. Na 2850 m ZOSTAWIAM ROWER na poboczu i cisnę końcówkę z buta, po śniegu. Moja początkowa euforia została gdzieś na 2000 metrze n.p.m., a stan fizyczny w tym momencie jest dobrze widoczny na jednym ze zdjęć. Jest źle! Tak blisko, że szkoda wracać, a wciąż tak daleko…

Od 2900 metra drogę całkowicie zasłania zalegający śnieg. Brnę w nim po kolana, a po dłuższej walce wychodzę znów na kamieniste podłoże. Docieram jakoś do końcowego parkingu. Na liczniku 2990 m, ja pi**dolę. Zaczynam się wspinać na czworaka po wielkich kamieniach stromym zboczem. Jest 2997, o Jezu, jak mało już brakuje! Dziury między kamieniami są za duże, robi się bardzo niebezpiecznie. Buty kolarskie z blokami i nieregularne, sypkie kamienie, to jest raczej średni zestaw wspinaczkowy. Co robić!?

Podrzucam garmina kilka metrów do góry! Raz, drugi, piąty… za którymś kolejnym lotem wskakuje wysokość 3001 m! BINGO!!! Dziękuję, do widzenia!

Zaczynam zjeżdżać, a raczej schodzić, zsuwać się. O tej porze nie ma tu już żywej duszy. Po drodze zbieram rower, choć raczej mam go ochotę tam zostawić…

Nie wyobrażacie sobie, jak wieczorem smakuje piwo po czymś takim…”

Jeśli chcecie sobie to uzmysłowić, musicie się przekonać na własnej skórze i samemu targnąć się na Colle del Sommeiler.


Wojtek Michałek
Podróżnik i pasjonat kolarstwa
@wojtek.killer