Jesteśmy sklepem flagowym
Dealerem roku Trek i Bontrager 2019/2020/2021
536 406 462
0

Brak produktów w koszyku.

Wojciech Michałek: Powiedziałbym tylko trzy słowa: zacznij, bo warto!

01/03/2023

Wojciech Michałek: Powiedziałbym tylko trzy słowa: zacznij, bo warto!

Zapraszamy na wywiad-rzekę z Wojtkiem Michałkiem – laureatem nagrody “Podróżnik roku 2022”, znanym również z prezentowania fantastycznych kolarskich miejscówek.

Twój nick na portalach społecznościowych brzmi: “Wojtek.killer”. Skąd przydomek “Killer”?

–  Ten nick nadała mi koleżanka dobre 20 lat temu, albo i lepiej. Po emisji filmu z Cezarym Pazurą w roli Jurka Kilera. Oczywiście to miało znaczyć, że daję sobie radę w różnych sytuacjach życiowych. Ksywa wymyślona trochę w sposób żartobliwy. Krótko mówiąc, zawiera się w niej to, że zazwyczaj spadam na przysłowiowe “cztery łapy”.

Czyli z rowerami “Killer” nie ma nic wspólnego?

–  W późniejszym czasie zapewne zaczęło mieć. W związku z moimi alpejskimi wyjazdami, pokonywaniem różnych górskich trudności i ekstremalnych wyścigów. Z racji przygód, które przez lata miałem na rowerze. Wzięło się to zupełnie z czego innego i nie ma to absolutnie związku z wkładaniem kija w szprychy rywalom, czy czymś z tych rzeczy.

Myślałem, że to bardziej dlatego, że zabijasz tyle kilometrów na trasach, które pokonujesz.

–  W gruncie rzeczy takv,bo rocznie przejeżdżam ponad 20 tysięcy km, jednak bezpośrednio ten “Killer” wziął się zupełnie z czegoś innego. Dopiero później to zostało dopasowane do tego, że przejeżdżałem coś z Tour de France albo jakiś fajny podjazd. To jest takie dorobione teraz, że “Killer pokonał coś tam”, ale w pierwszej wersji to dotyczyło czegoś zupełnie innego.

Jasne. Rower rowerem, a czym Wojtek “Killer” zajmuje się zawodowo? Czy to jest coś związane z branżą, czy również coś zupełnie innego?

–  Związane z branżą, ponieważ jestem absolwentem Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie i sport był w moim życiu od zawsze. Kiedyś była to bardziej piłka nożna, mam nawet tytuł trenera II klasy. W dojrzałym już wieku trochę zaczęła doskwierać mi kontuzja kolana i byłem zmuszony zmienić dyscyplinę sportu. Rower zawsze był obecny okazjonalnie. Najpierw za dzieciaka, później zdarzały się jakieś sporadyczne wypady nad morze. Zdarzyło się też pojechać w Alpy w 2003 roku. Dopiero później, mniej-więcej od 15 lat, powolutku pnę się do góry. Jeżdżę coraz więcej, wjeżdżam coraz wyżej, pokonuję coraz poważniejsze i dłuższe szlaki. Zaliczam trasy wyścigów, przełęcze znane z Giro d’Italia czy Tour de France. Pokonałem trasy ”Pięciu Monumentów”, czyli najważniejszych jednodniowych wyścigów kolarskich. Liege – Bastogne – Liege, Lombardię, Ronde van Vlaanderen, Paryż – Roubaix czy w ubiegłym roku Mediolan – San Remo. To wyścigi, które są bardzo cenione zarówno wśród amatorów, jak i zawodowców. Takie “must have” w kolarskim CV. Jak je przejedziesz, to jesteś taki “Killer”.

Czy był jakiś konkretny dzień, w którym siadłeś i stwierdziłeś: “od dzisiaj będę cisnął na rowerze”, czy ta miłość do kolarstwa ewoluowała stopniowo? Co było takim katalizatorem dla Twojej pasji?

–  Oczywiście rower zawsze był gdzieś obok piłki, czy innych dyscyplin sportowych, które istniały w moim życiu w mniejszym bądź większym wymiarze. Natomiast takim bezpośrednim impulsem, że muszę zacząć robić coś innego była kontuzja, którą odniosłem w czasie turnieju piłkarskich “szóstek”. To był problem z kolanem i usłyszałem od lekarza, że muszę się trochę opanować z piłką. Zalecono mi rower. Na początku była to forma rehabilitacji kolana, która potem przeszła – jak to żartobliwie mówią moi znajomi – w rehabilitację ‘’do przesady ‘’. Tak się to rozwinęło, że w pewnym momencie połączyłem dwie moje największe pasje. Z jednej strony kolarstwo, bo to jest tak, że również od dawna śledzę dyscyplinę i oglądam wyścigi. Czasem w telewizji, a czasem na żywo, bo często jeździmy na takie poważne zawody jako kibice. Połączyłem więc kolarstwo z drugą pasją, a mianowicie podróżami. Uznałem, że nie muszę jechać do jakiegoś hotelu leżeć plackiem i się opalać, tylko jak już gdzieś pojedziemy, to można zabrać ze sobą rower lub go wypożyczyć i przejechać fajne miejsca, zrobić jakiś ciekawy podjazd albo się pościgać. Tak to wygląda już od dobrych kilku lat. Gdzieś jedziemy, coś zwiedzamy, ale najczęściej towarzyszą nam rowery i docieramy tam, gdzie turysta nie dotrze samochodem czy autokarem.

Jakbyś miał wskazać jedną rzecz za którą pokochałeś kolarstwo, byłoby to…

–  Szeroko rozumiane emocje, adrenalina. Wszystko, co się przeżywa, co możesz zobaczyć, czego możesz doświadczyć. Czasem jeżeli ja sam jadę w jakimś wyścigu dla amatorów, to jest nawet taki trochę strach, powiedziałbym. To są rzeczy, które w danym momencie cię przerażają, ale potem je na długo zapamiętujesz i wspominasz. Zostają w twojej głowie, w sercu. Oprócz tego, jakieś fajne przełęcze, na przykład jak wjedziesz rowerem na wysokość, powiedzmy, 2700-2800 m, to są takie widoki , że WOW!

Magiczne widoki, magiczne momenty.

–  Dokładnie, ładna pogoda, góry, słońce, śnieg, szczyty, cały ten krajobraz. Wiesz, w Polsce najwyższy szczyt – Rysy – ma niecałe 2500 m, a najwyższa droga asfaltowa jest na wysokości 1300 m. W innych górach da się wjechać na wysokość blisko trzy tysiące metrów. Jest taki szczyt w hiszpańskich górach Sierra Nevada, nazywa się Pico Veleta. Tam jeszcze nie byłem i to wszystko przede mną. Na Pico del Veleta jest asfalt, wprawdzie nieco pokruszony, ale można wjechać nawet na 3300 m. To najwyżej położona droga asfaltowa Europy .Taka ciekawostka geograficzno-drogowa.

Brzmi niesamowicie. Powiedz mi, jak się jeździ na takiej wysokości? Czy różnica w ilości tlenu ma aż takie znaczenie?

–  Ten temat poruszają często dziennikarze w trakcie kolarskich transmisji telewizyjnych. Tłumacząc laikom, chodzi o to, że wysoko jest rozrzedzone powietrze, a zarazem mniej tlenu. Wysiłek też jest wzmożony i, jak to się czasem mówi, “nie ma czym oddychać”. Po części jest to prawdą. W trakcie jazdy trudno to w 100% wyczuć. Podjeżdżając rowerem długi podjazd (20, 30, 40 km) niełatwo odnaleźć ten moment, w którym mówisz sobie: “Aha, tu mi się ciężej jedzie, bo jest mniej tlenu”. Rośnie poziom zmęczenia, a tlenu wraz z wysokością ubywa i suma tego daje taki efekt. Tak, rzeczywiście na dużych wysokościach jeździ się dużo ciężej.

Cofnijmy się teraz na sekundę w czasie. Czy Wojtek “Killer” pamięta swój pierwszy rower?

–  Wiesz co, niekoniecznie. Jestem jeszcze z czasów, w których mogły się trafić jakieś “Wigry”, składaki, czy coś tego typu. Później była jakaś mała kolarzówka, i tak dalej. Myślę, że każdy zaczynał podobnie, standardowo. Potem, jak zajeździsz jeden, drugi rower, zaczynasz przygodę w której pojawiają się jakieś wyścigi lub dalsze wyjazdy, to wtedy szukasz różnych rezerw. Okazuje się, że możesz inaczej trenować, lepiej się odżywiać, regenerować w odpowiedni sposób. Ale możesz również trochę zainwestować w sprzęt, który też daje określone bonusy. Będzie się jechało łatwiej, szybciej, bardziej komfortowo, lżej. Czyli pojedziesz na dłuższy dystans, wjedziesz wyżej, na mniejszym zmęczeniu. Po prostu osiągniesz dzięki temu lepsze rezultaty.

Okej, wróćmy więc do obecnej rzeczywistości. Znajdujemy się w pięknym, okazałym pubie. Kilka miesięcy temu odebrałeś tutaj nagrodę “Podróżnik Roku 2022”. Co dla Ciebie znaczy ta statuetka? Czy to takie ukoronowanie tej dotychczasowej rowerowej przygody, czy wręcz przeciwnie – motywuje Cię to nakreślania sobie dalszych celów?

–  Mam nadzieję, że to nie jest ukoronowanie, bo ukoronowanie kojarzy mi się z końcem czegoś! Ja natomiast myślę, że jestem dopiero w połowie, albo na jakimś pośrednim etapie. Tych podjazdów, podróży, miejsc do zobaczenia teoretycznie jest wciąż sporo. Nie byłem jeszcze na przykład w Pirenejach, oczywiście nie widziałem wszystkiego w Alpach… Każda podróż kończy się odkryciem czegoś nowego. Upraszczając: na każdą górę można wjechać nie tylko jedną drogą. Czasem są dwa podjazdy albo cztery. Jest taka góra we Włoszech – Monte Grappa – na którą można wjechać dziesięcioma różnymi drogami! Wjechałem dwiema… Myślę więc, że to ciągle będzie trwało. Jeśli chodzi o tą nagrodę, to nie ma co ukrywać, że w pewien sposób miło mnie połaskotała.

Każdy człowiek, który jest w jakiś sposób wyróżniony tak się czuje. To bardzo fajne, że ktoś to zauważył i docenił. A tym bardziej, jeśli była to brać kolarska. Ludzie związani z branżą, kolarze-amatorzy, Wojtek Kluk, który, jak doskonale wiesz, stworzył takie fantastyczne miejsce. Ciągną tu ludzie związani ze sportem, z rowerem, ale też z piłką nożną czy żużlem. Oczywiście nie jest to moim celem, ale być może kogoś zainspiruję. Może ktoś zaczerpnie ode mnie jakieś fajne miejsce, albo pojedzie gdzieś, gdzie już był a w tamtym  momencie, gdy kiedyś tamtędy tylko przejeżdżał i nie wiedział co można fajnego zobaczyć, to podczas kolejnego przejazdu pojedzie np. w miejsce, o którym opowiadałem.

Wracając do Wojtka Kluka z fabrykarowerow.com. Jak długo trwa Twój mariaż z tym miejscem? Czy z tym również wiąże się jakaś specjalna historia, a może Fabryka przyciągnęła Cię w naturalny sposób?

–  Mnóstwo kolarzy z Częstochowy jeździ po okolicznych terenach Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Radomsko, w którym mieszkam, nie leży bardzo daleko stąd i kolarze z obu regionów spotykają się często na tzw. “ustawkach”, czyli wspólnych treningach kolarskich. W ten sposób razem jeździliśmy, zaczęło dochodzić do pierwszych rozmów, nawiązały się przyjaźnie. Z chłopakami z Częstochowy, nawet z tutejszej Fabryki, jak Adaś i Arek byłem na wyjazdach w Alpach. Z Wojtkiem wprawdzie jeszcze nigdzie nie byliśmy, ale już za niecałe dwa miesiące jedziemy razem na Paryż – Roubaix. Wojtek ceni mnie pewnie również za to, że już w 2019 r. w tym wyścigu udało mi się dotrzeć do mety. Zmontowaliśmy teraz taką ekipę, jedziemy w siedmiu…

Siedmiu wspaniałych?

–  To się jeszcze okaże (śmiech). Sześciu będzie startowało, w tym trzech kolarzy z Częstochowy, dwóch z Radomska i jeden z Wielunia. Siódmy kolega będzie naszym dobrym duchem, mechanikiem, dyrektorem sportowym i człowiekiem w zasadzie od wszystkiego.

Tak zwany zadaniowiec. Słuchaj Wojtku, zwiedziłeś już kawał Europy. Zaliczyłeś mnóstwo zjazdów, podjazdów i przeróżnych tras. Gdybyś miał teraz wymienić jedną najlepszą i najgorszą rzecz, która przytrafiła Ci się podczas tych podróży, byłoby to

–  Zacznę od tej najgorszej. Oczywiście bywa niebezpiecznie. Są wszelkie różnego rodzaju nieprzyjemne historie, których nie jesteś w stanie przewidzieć ani nad nimi zapanować. Mają miejsce różne kraksy czy inne nieprzewidziane zdarzenia. Jedna z takich najbardziej niebezpiecznych akcji spotkała mnie na włoskim wyścigu Tour d’Ortles. To jest okrutny wyścig, bo jedzie się w nim 250 km po Alpach, w tym przełęcze Stelvio, Gavia, Tonale i Palade. Trasa ma przewyższenia rzędu 5500 m. Tłumacząc niezorientowanym ludziom, jest to dużo więcej niż na najbardziej górskim, alpejskim etapie Tour de France. Ogromne zmęczenie, w moim przypadku było to 14 godzin jazdy. Najlepsi, młodzi, przejeżdżają to w okolicy 10-11 godzin. Jednym słowem – katorga. Startuje się o 4 rano  i trzeba się przez cały dzień uwinąć, żeby w ciemnościach nie finiszować. I na tym ogromnym zmęczeniu, po jakichś 200 kilometrach, całkiem niespodziewanie przez ulicę przebiegł nam jakiś ogromny zwierz. Do dzisiaj nie wiem co to , bo to trwało dosłownie sekundę. Prawdopodobnie był to jakiś jeleń lub coś jego rozmiarów. Zwierzę wielkości konia, z rogami, które wyskoczyło z lasu. Ku naszemu przerażeniu, to zwierzę przebiegło nam przed oczami, przyrżnęło w mur okalający trasę, odwróciło się i zdążyło przebiec z powrotem jeszcze zanim nadjechał pierwszy kolarz z naszej grupy. To się fajnie i spokojnie opowiada, ale to był taki szok, taka sytuacja, której nie jesteś w ogóle w stanie ogarnąć. Możesz się spodziewać upadku na rowerze, zderzenia z innym kolarzem, jakiegoś wypadku związanego z samochodem, ale koń z rogami przebiegający przed tobą?!  Jak sobie dopiero potem uświadomisz, że zabrakło pół metra do gotowego nieszczęścia, które mogło się naprawdę fatalnie skończyć… Kompletnie nie do opisania, dopiero później człowiek docenia jakiego miał farta. To jest taka adrenalina, że aż trudno ją ubrać w słowa.

A ta najprzyjemniejsza historia?

–  Najprzyjemniejsze momenty są zawsze wtedy, gdy się ciśnie pod jakąś górę i dojedzie w miejsce trudne do osiągnięcia. Jeszcze lepiej, kiedy uda się zrobić zdjęcie z tablicą w rodzaju “tu byłem”, a obok znajdują się wysokie cyfry oznaczające wysokość. Są też momenty, gdy ukończysz jakiś bardzo trudny dla kolarzy wyścig. Na przykład Paryż – Roubaix, o którym wcześniej rozmawialiśmy. To jest taki katastrofalny wyścig, gdzie jedzie się miejscami po sekcjach brukowych z kamieni, które układane były przez francuskich rolników ponad 100 lat temu. Tam jest wiele sytuacji, w których można stracić trochę zdrowia lub roweru. Wiele może się tam zdarzyć, a do tego często jest brzydka pogoda. Te fajne rzeczy, to na pewno jest meta każdego takiego “grubego” wyścigu. Oprócz tego są mniej hardkorowe sytuacje po drodze, np. podziwianie widoków. Jak mówię, takie mniej ekstremalne rzeczy, ale dające wielką radość “widokowo-smakowo-kontemplacyjną”. Można to nazwać w ten sposób. Zdjęcia, które po powrocie do domu “smakujesz” na spokojnie…

Myślę, że Wojtek Michałek mógłby napisać o swoich przygodach książkę.

–  Trudno się w ten sposób do tego odnieść. Ale… Tak. Zdecydowanie TAK! Oczywiście byłbym przesadnie skromny, gdybym powiedział: “Nie, skądże znowu ! ”. Z drugiej strony jeżdżę od tylu lat i byłem w tylu miejscach… Tych historii wesołych, mniej wesołych, bardzo wesołych czy smutnych było tyle, że pewnie jakiś zeszycik 16-kartkowy, no, może 32-kartkowy byłbym w stanie zapełnić.

Albo 300-kartkowy! Pomimo tych setek tysięcy przejechanych kilometrów, jesteś mimo wszystko kolarzem-amatorem. Jak wiele dzieli Ciebie do przeciętnych zawodowych kolarzy, z którymi niejednokrotnie spotykasz się na trasie?

–  Mnie, to dzielą już lata świetlne! Jestem z takiego trochę przedwojennego rocznika, żartobliwie mówiąc. Natomiast poważnie, jeżeli pytasz o młodych chłopaków, powiedzmy 30-letnich, to takiego wytrenowanego amatora od zawodowca dzieli wciąż bardzo, bardzo dużo, albo jeszcze więcej. Ludzie, którzy jeżdżą zawodowo na rowerze, to osoby, które praktycznie śpią z tymi rowerami. Jeżeli się zbada parametry takiego wyżyłowanego amatora i zestawi ze słabszym nawet profesjonalistą, to ciągle jest kompletnie inna liga. Nie ma co tego w ogóle porównywać. To tak, jakbyś w piłce nożnej pytał czy król strzelców w lidze szóstek jest w stanie np. wejść jutro w buty piłkarza na poziomie Ekstraklasy. Strzelił  bramki w kilku meczach turnieju i teoretycznie coś umie, jednak mimo wszystko jest to absurd, bo są na zupełnie innej planecie. Tutaj, w kolarstwie, jest dokładnie tak samo.

Poświęcasz rowerom – podobnie jak wielu innych pasjonatów – setki godzin. Zaprezentuję Ci pewne twierdzenie. Kolarstwo amatorskie na wysokim poziomie, to rzecz dostępna i osiągalna dla przeciętnego Kowalskiego. Prawda czy fałsz? Pytam również między innymi o koszta takiego hobby.

–  Na takie zdanie odpowiedziałbym: i tak i nie. Oczywiście dla kogoś “z ulicy”, to na pewno nie. Zaczniemy od końca, od tych kosztów. Ktoś powie, że to jest droga dyscyplina, “no bo rower”. Oczywiście, że rower kosztuje, ale odniosę się dla przykładu do narciarstwa. Ta dyscyplina też kosztuje, bo trzeba kupić narty, ciuchy, kask, gogle, buty, rękawice, kije jechać w góry, zaopatrzyć się w niezbędne akcesoria. Poza tym jeżdżąc na narty, przy każdym wyjeździe trzeba za każdym razem opłacić wyciągi, skipassy, itd. Tego się nie uniknie. Natomiast tutaj, gdy kupisz rower, to – umownie mówiąc – można nim jeździć za darmo. Oczywiście to nie jest też tak, że jak ktoś siedział do tej pory na kanapie, to nagle z niej wstanie, kupi dosyć drogi rower i będzie szybko jeździł. Działa to tak, jak w każdej innej dyscyplinie. Trzeba swoje wyjeździć, podobnie jak piłkarze muszą ileś lat trenować, żeby osiągnąć pewien poziom. Tak funkcjonują wszystkie dyscypliny sportu. Trening, ciężka praca, do tego pasja. Najlepsze efekty są wtedy, kiedy ktoś kolarstwo po prostu lubi. Jeżeli ja pojadę na trening, to ktoś początkujący poszedłby ze mną na ten trening powiedzmy “za karę”. Bo jemu będzie na początku ciężko, bo się spocił, bo nie widać na początku efektów. Jak ktoś pójdzie pierwsze kilka razy na siłownię i nic dotychczas nie robił, to też jest niezadowolony. Bo boli, bo zakwasy się zrobiły, itd. Profity czy te “kupony przyjemności” odcina się dopiero po jakimś czasie. A najlepiej po wielu latach treningu. W zasadzie im dalej w ten las, tym lepiej.

Regularność i konsekwencja.

–  Dokładnie. Trening jest podstawą. Potem, jeśli ci na tym zależy, dochodzą inne elementy. Odżywianie, regeneracja, człowiek się pilnuje, bo widzi, że to przynosi efekty. . Jak ktoś prowadzi bardzo rozrywkowy tryb życia, to nie zaistnieje w żadnej dyscyplinie sportu . Jeśli osoba koncentruje się na treningu, to z czasem będą te efekty przychodzić. Tak jest wszędzie, w kolarstwie również.

A powiedz nam, ile znajduje się rowerów w twoim parku maszyn?

–  Tak by się mogło wydawać, że mam z 10 rowerów, jednak to nie jest prawda. Mam trzy sztuki, z czego jeden taki śmieszny, z supermarketu, za 2000 zł. Mam swój “okręt flagowy” Treka z Fabryki Rowerów, to jest taki – mówiąc żartobliwie – niedzielny, kościelny, wyjazdowy sprzęt. Znajomi mechanicy z Fabryki grożą mi palcem, bo wiedzą, że ja dużo jeżdżę i ten rower się szybciej zużywa. Namawiają mnie, żebym częściej jeździł tym gorszym, albo nawet tym najgorszym. Jazda zimą sprowadza się do tego, że w trudniejszych warunkach pogodowych, kiedy jest błoto, deszcz i niska temperatura, ten sprzęt się niszczy. Wtedy lepiej pojeździć tym tańszym rowerem. To jest też coś takiego, że te gorsze rowery więcej ważą i ciężej się na nich jeździ. Ale dzięki temu, że trenujesz na takim rowerze, organizm przyzwyczaja się do większego wysiłku. Potem, jak wsiądziesz na lżejszy model w sezonie, jedzie się dużo lepiej. To tak jak bieganie w kamizelce z obciążnikami. Jeśli ją zdejmiesz, czujesz, jakbyś dostał drugie i trzecie życie. Nagle się okazuje, że WOW! Mocno potrenowałeś, mądrze odpoczywałeś, zmieniłeś sprzęt na lżejszy i kiedy przychodzi sezon – po prostu fruwasz. Siatkarze kiedyś trenowali z obciążeniem, biegacze robią to samo. Wysiłek w tym momencie jest wzmożony, a potem, gdy to odpada, zaczyna się “latanie” i jest znacznie, znacznie lżej.

Maltretuję Cię już dość długo. Na zakończenie naszej rozmowy zostawiłem sobie jedno pytanie. Mianowicie, całkiem zasłużenie jesteś inspirującą postacią dla okolicznych i nie tylko kolarzy-amatorów. Jaka jest złota porada od Wojtka “Killera” dla kogoś, kto dopiero wspina się w swojej rowerowej pasji? Dla kogoś, w kim to ziarenko miłości do kolarstwa dopiero kiełkuje.

–  Mam powiedzieć krótko i na temat? Jeśli tak, powiedziałbym tylko trzy słowa: ZACZNIJ, BO WARTO! Gdybym miał rozszerzyć wypowiedź, to jeżeli będziesz trenował sumiennie, podejdziesz do tego z pasją i połkniesz kolarskiego bakcyla, prawdopodobnie będziesz jeździł w coraz ciekawsze miejsca. Dam gwarancję, że jeżeli wybierzesz się choć raz w Alpy i zobaczysz te fajne widoki, podjazdy, zimę… przepadniesz! W pozytywnym sensie oczywiście! To są rzeczy, rzeczy, których ani w Częstochowie ani w Radomsku, ani nawet w naszych Tatrach nigdy nie uświadczysz. Zupełnie inna planeta. Wtedy na pewno wkręcisz się tak, że zapomnisz o bożym świecie i na sto procent będziesz jeździł na rowerze więcej i więcej!

Wojtek, ogromnie dziękuję za rozmowę, to była czysta przyjemność.

–  Również dziękuję.


Wojtek Michałek
Podróżnik i pasjonat kolarstwa
@wojtek.killer