Jesteśmy sklepem flagowym
Dealerem roku Trek i Bontrager 2019/2020/2021
536 406 462
0

Brak produktów w koszyku.

05/04/2023

Epickie kolarskie miejscówki cz.5

Przed nami piąta część epickich kolarskich miejscówek. Oznacza to, że wraz z Wojtkiem Michałkiem dobrniemy do pięknej, okrągłej liczby 50. Dużo? Mało? Chcemy znacznie więcej!

Pico del Teide (podjazd od strony południowej), Hiszpania.

Rozpoczynamy od słonecznej Teneryfy. Wprawdzie opisywaliśmy już tę piekielną, najwyższą w Hiszpanii górę w odcinku drugim, jednak dziś – wedle wskazania naszego Podróżnika Roku – skupimy się wyłącznie na stronie południowej. Dla powtórzenia informacji dodamy jedynie, iż Pico del Teide, gdyby “liczyć go” od dna morza, jest wysoki na ponad 7500 metrów. Potężny, wredny kolos, w którego trzewiach wciąż bulgocze lawa.

Wspinaczka od południowej strony daje do wyboru dwa rozwiązania: początek w Los Cristianos lub Medano. Obie drogi startują z poziomu morza, w obu przypadkach robimy ponad 50 km, również w obu przypadkach zyskujemy więcej, niż 2600 m wysokości. Trudniejszy, popularniejszy i częściej używany przez profesjonalistów (których spotkać w okresie zimowym nietrudno) jest szlak pierwszy. Najwyższe nachylenia dochodzą na nim do 22%. 

Niezależnie od naszego wyboru, trasy zarówno z Los Cristianos, jak i z Merano dostarczają oczom podobnych wrażeń. Start przy czarnej, wulkanicznej plaży. Piękne słońce, ciepło przez cały rok. Kręte drogi okraszone równym asfaltem i niesamowitą panoramą Teneryfy. I te sąsiednie wyspy na horyzoncie, skryte za delikatną mgiełką… Cytując Wojtka: “O żesz karrrramba, rzekłbym. Co za view!”

Zermatt, Szwajcaria.

Miasteczko Zermatt zimą prezentuje się niczym Ktosiowo z filmu, w którym Jim Carrey wcielił się w rolę zielonego Grincha. Jest zjawiskowo bajkowe i przepiękne, wtulone między ogromne, strzeliste szczyty. Jednak nie to jest tu najważniejsze. Otóż największe znaczenie ma góra, która z góry “pilnuje” tej uroczej dolinki – Matterhorn. 

Wysoki na 4478 m szczyt jest szóstym najwyższym w Alpach. Ze względu na stromiznę i pionowe podejścia, zalicza się ona do jednych z najtrudniejszych gór do zdobycia. Z daleka Matterhorn wygląda jak “trójkątna skała”, na którą po prostu nie da się wejść. Między innymi dlatego istnieje pogląd, jakoby była to najczęściej fotografowana góra świata, a z Zermatt szczyt Matterhornu wygląda doskonale.

Dostać się do Zermatt nie jest tak łatwo. Podjazd do miejscowości rozpoczyna się w miejscowości Visp i da się go pokonać wyłącznie elektrycznym busikiem, pieszo, lub rowerem. Wspinaczka liczy sobie niecałe 37 km przy niewysokim średnim nachyleniu rzędu 2,6%. Niepozornie, bo niepozornie, wjeżdżamy tutaj o 1000 metrów w górę. Zermatt, rzecz jasna, dostarcza nie tylko widoku na Matterhorn. Jest tam mnóstwo pensjonatów, restauracji i  hoteli, a z miejscowości startuje między innymi najwyżej położona kolejka w Alpach, którą dojedziemy na szczyt Klein Matterhorn. 

Malta Hochalmstraße, Austria.

Malta Hochalmstraße pod Kolbrein-Steinmauer, który dzieli Galgenbichlspeicher od Kolbreinspeicher. Wszystko zrozumiałe, prawda? Ten językowy łamaniec oznacza piękne miejsce na styku dwóch jezior w północnej części austriackiej Karyntii. Oczywiście nie dosłownie.

Kolbrein-Steinmauer, to tama dzieląca dwa zbiorniki (Galgen….. & Kolbrein…), a nasza tytułowa miejscówka, to droga wiodąca na szczyt owej tamy. Miejsce nieszczególnie popularne, ciche i zabójczo piękne. Niecodzienną scenerię dwóch górskich akwenów przedzielonych betonowym murem podkreślają skaliste turnie porośnięte kępami iglastych drzew.

Wspinaczka na tę najwyżej położoną w Austrii zaporę wodną (1933 m), to niecałe 30 kilometrów fantastycznej trasy, która nie jest opanowana przez korowody samochodów. “Noty za styl” dla otoczenia rosną tu z każdym kilometrem. Wodospady, tunele, górskie chatki. Przejazd przez Malta Hochalmstraße rowerem stanowi czystą przyjemność.

Col du Galibier, Francja.

Kolejna z wielkich francuskich przełęczy. Absolutna ikona Tour de France. Podjazd pod przełęcz Galibier (wysokość 2665 m) gościł na trasie wyścigu 63-krotnie, debiutując w ósmej edycji TdF, która odbyła się w roku 1911. Col du Galibier często był także najwyższym punktem osiąganym w wyścigu przez kolarzy. Na szczycie podjazdu znajduje się pomnik Henriego Desgrange’a – pomysłodawcy i organizatora pierwszego Tour de France.

Wspinaczka na przełęcz Galibier, to w świecie rowerowym absolutny TOP i legenda. Zniewalające widoki, piękne serpentyny, wąska droga oraz świadomość, że na tej samej trasie boje z przeciwnikami i własnym organizmem toczyli najwięksi herosi współczesnego (i nie tylko) kolarstwa. W 2022 r. odbył się tutaj wyścig amatorów. Aby zobrazować skalę fenomenu tej miejscówki, dodamy tylko, że wzięło w nim udział 16 tys. rowerzystów!

Zdobyć przełęcz Galibier można na trzy sposoby: od strony L’Alpe d’Huez (zachód), Briançon (południowy wschód), a także Saint-Michel-de-Maurienne (północ). Wszystkie długie na ponad 35 km. Dwie pierwsze trasy łączą się na przełęczy Lautaret, skąd na górę pozostaje dość trudne 8 kilometrów. Ostatnia możliwość, to natomiast prawie 2000 metrów pokonanych w pionie! Podjazdy spina położony na wysokości 2556 wydrążony w skale tunel, szeroki zaledwie na cztery metry, a długi na 370. Pozwala on przedostać się na drugą stronę przełęczy z pominięciem jej szczytu, więc służy raczej pojazdom o czterech kołach. Wjazd na samą górę przełęczy, to niesamowite doświadczenie dla ciała i ducha. Nic, tylko jechać, walczyć i podziwiać poszarpane granie masywu Galibier.

Grimselpass, Szwajcaria.

Zostajemy w rodzinie wysokoalpejskich przełęczy, lecz przenosimy się niecałe 500 kilometrów na północny wschód, do malowniczego kantonu Valais w Szwajcarii. Grimselpass wraz z Furkapass i Sustenpass stanowią triumwirat najbardziej znanych szwajcarskich przełęczy. Smaczku dodaje fakt, iż bardzo sprawny kolarz może te niespełna 122 km pokonać w jeden dzień. Szalona, lecz piękna misja. 

Grimselpass, to oczywiście cudowne alpejskie landszafty, hordy motocyklistów dla których to miejsce jest czymś na kształt górskiej mekki, a także sztuczne jeziora, masywne zapory wodne i przyklejone do nich elektrownie. Innymi słowy: zestaw fantastycznych i różnorodnych wrażeń. 

Niezależnie, czy wybierzemy drogę od północy lub południa, czekają nas piękne atrakcje wizualne i przewyższenia na poziomie 1500-1600 m. Rozpoczynając na południu, zjeżdżamy na koniec do Innertkirchen, z którego możemy rozpocząć wspinaczkę na Sustenpass. Jest to wariant dłuższy. Z kolei rozpoczynając w Innertkirchen, podjazd liczy 26 km. Aczkolwiek mocniej odczujemy na nim nachylenie, które średnio sięga 6,5%. Najbardziej natomiast polecamy przejechanie wszystkich trzech przełęczy w różnych konfiguracjach. Niech stanowi to challenge dla ultra wytrzymałych. 

Saas-Fee, Szwajcaria.

Nie ruszamy się nigdzie z kantonu Valais. W dolinie Saastal znajduje się następne z gatunku bajkowych alpejskich miasteczek: Saas-Fee. Położona 200 metrów nad dnem doliny, jest bardzo znanym ośrodkiem narciarskim i sportowym. Trudno się dziwić, gdy zwrócimy uwagę na dane statystyczne. W Saas-Fee słońce świeci średnio przez 300 dni w roku, dookoła jest kilkanaście czterotysięczników, a śnieg na lodowcowych trasach zalega przez 42 tygodnie. Mało?

Last Christmas, i gave you my heart… śpiewał George Michael. W 1984 roku miejscowość ta przerodziła się w plan zdjęciowy do teledysku najpopularniejszej obecnie świątecznej piosenki. Wprawdzie w trakcie 39 lat otoczenie uległo pewnym zmianom (drzewa urosły, a wagoniki słynnej kolejki wymieniono), lecz jest to wciąż spory magnes dla pewnej grupy turystów.

Rowerowo, mamy w okolicy wszystko, co najlepsze w Alpach. Dobry asfalt, odbierającę mowę widoki, a także różnorodne zjazdy i podjazdy. Gdziekolwiek nie pojedziecie, jest po prostu pięknie.

Monte Grappa, Włochy.

Położona niespełna dwie godziny drogi od Wenecji Monte Grappa w XX wieku odegrała spore znaczenie militarne. W trakcie I wojny światowej wielokrotnie próbowały ją zdobyć wojska cesarstwa Austro-Węgier (bez powodzenia), natomiast w trakcie kolejnej wielkiej wojny góra stała się bazą włoskich partyzantów walczących z niemieckim okupantem i faszystowskim reżimem. Krew przelaną na Monte Grappa dokumentuje monumentalne Ossuarium, w którym złożono kości ponad 12 tys. poległych, z których lwia część pozostaje niezidentyfikowana.

Sportowo, Monte Grappa może być znana choćby z pięciokrotnego goszczenia na trasie Giro d’Italia. Góra jest bardzo rozległa i dominuje nad terenem. Prowadzi na nią co najmniej 10 dróg o różnej skali trudności. Monte Grappa, to masyw, który posiada kilka wierzchołków, a najwyższy z nich wznosi się na 1775 m. 

Możliwości podjazdu jest zatem mnóstwo. Niektóre trasy zakładają zdobycie każdego wierzchołka, inne tylko trzech. Pewne jest jedno: każdy obrany przez nas sposób, to gwarantowana uczta dla oczu. Zachęcamy do próbowania różnych rozwiązań.

Gran Canaria, Hiszpania.

Znów ta Gran Canaria… A zapowiadamy, że to nie jest ostatni raz, kiedy mekka kolarstwa gości na naszej liście. Tym razem pozostaniemy wyłącznie na jej wybrzeżu, podziwiając bezmiar oceanu i piękne plaże. Te należą do bardzo różnorodnych i potrafią przybrać formę złocistych połaci (np. Maspalomas na południu wyspy), łat ciemnego piachu (Playa de Taurito) bądź kamienistych plaż przeplatanych ostrymi klifami (zachodnia część Gran Canarii).

Pisaliśmy już, że Gran Canaria jest jednym z popularniejszych miejsc na zimowe treningi profesjonalnych kolarzy? Pozwolimy sobie zatem przytoczyć kolejną z opowieści Wojtka:

Wyobraźcie sobie piękny, słoneczny, LETNI dzień w lutym. Lecicie sobie rowerkiem wzdłuż wybrzeża, podziwiacie śliczne widoki, robicie zdjęcia, kręcicie filmiki. Wokół niewielki ruch, czasem przejedzie jakieś auto. Ciepło, lampa grzeje. Wczoraj był ciężki trening w górach, więc dziś lajcik, noga za nogą… I oto w oddali przed wami Samotny Kolarz.

Nie wiem jak inni, ale ja mam tak, że podświadomie przyspieszam i zaczynam gościa gonić. Czasem się to udaje, częściej nie… Ale czasem jednak tak! Tego dnia cisnę, zmniejszam dystans. Po chwili, jeszcze z pewnej odległości orientuję się po stroju i sylwetce, że to chyba jakiś PRO! Cisnę więc jeszcze mocniej, doganiam, zagaduję… PETER SAGAN! Dogoniłem trzykrotnego mistrza świata w kolarstwie i to jest fakt! Dla takich chwil się jeździ!”

To jak, planujecie już podróż na Gran Canarię? 

Passo del Rombo/Timmelsjoch. Włochy/Austria.

Tę dwujęzyczną nazwę nosi przełęcz łącząca austriacką dolinę Ötztal z włoską Passiria w prowincji Bolzano. Górskie przejście znane jest już od starożytności. Maszerowały tędy armie Rzymian, ale też i barbarzyńskich plemion. Przez kolejne setki lat prowadził tamtędy szlak przemytników i handlarzy.

Położona jest na wysokości 2509 m, co stanowi atrakcję i wyzwanie samo w sobie. Pełna jest krętych i stromych zakrętów o nachyleniu dającym nogom w solidnie w kość. Od strony austriackiej mamy również bardzo szybki, prosty zjazd, który stwarza możliwości, by solidnie się rozbujać.

Po włoskiej stronie podjazd zaczyna się w miejscowości San Leonardo i jest długi na 29 km. Średnie nachylenie, to 6%, a najwyższe sięga momentami 13%. Przewyższenie na poziomie 1800 metrów i rozrzedzone powietrze powodują, że wspinaczka jest mozolna i bolesna. 

Passo del Rombo potrafi zmasakrować, zwłaszcza, jeśli nie jest pierwszym etapem waszej wyprawy. Lecz tym, co wynagradza trud, są oszałamiające wręcz widoki. Dodatkowy bonus architektoniczny stanowi przedziwna, kosmiczna budowla osadzona na szczycie przełęczy.

Paris – Roubaix, Francja.

Klasyczny, jednodniowy wyścig rozgrywany corocznie od 1896 r. Jeden z pięciu słynnych monumentów kolarstwa, do których oprócz Paris – Roubaix należą: Mediolan – San-Remo, Ronde van Vlaanderen, Liege – Bastogne – Liege i Giro di Lombardia. O charakterze Paris – Roubaix najlepiej wypowiedzą się jego przydomki: “królowa klasyków”, “piekło północy”, “wyścig wielkanocny”, “piekielna niedziela”. Wszystkie są prawdziwe. Wyścig odbywa się co roku w jedną z niedziel kwietnia i jest naprawdę szalony.

Najtrudniejsze i najbardziej ryzykowne są tu odcinki brukowanej drogi, która nijak nie przypomina równego asfaltu. Jest ciasna, kręta, śliska, nierówna, zachwaszczona, a na dodatek gdy pada deszcz, jej skraj zamienia się w błotniste jeziora. Dodajmy do tego kilkusetosobowy peleton, finisz na welodromie w Roubaix i mamy prawdziwe pandemonium. 

Żeby było ciekawie, organizatorzy doradzają zabrać na wyścig cztery dętki. Mowa tu, rzecz jasna, o wyścigu amatorów. Aby zilustrować sytuację, powiemy tylko, że w ubiegłym roku w wersji dla kolarzy PRO (257 km) Wout van Aert zajął drugie miejsce, pięciokrotnie zmieniając rower w trakcie wyścigu. A jak prezentuje się edycja dla amatorów? Najlepiej oddadzą to słowa Wojtka, który przeżył swoją “piekielną niedzielę” cztery lata temu:

WYŚCIG RELIGIJNY, czyli modlitwa, żeby to się wreszcie skończyło. Wyścig do gruntu ekscytujący, ale i niebezpieczny. Ponad 140 km dla amatorów. Naprzemienne odcinki asfaltu i kamieni o długości 1,5 – 3 km. Sektory brukowe układane ponad sto lat temu. Odcinki z kamieniami polnymi budowane, jak to określił jeden z dziennikarzy, “z helikoptera”. Bez ładu, składu, totalnie przypadkowo rzucone i przydeptane butem. Porośnięte przez lata trawą i mchem. Nierówne, wystające, kanciaste, przy deszczowej pogodzie śliskie i zdradzieckie dla kolarzy. Jeśli dodamy do tego pędzący peleton, walkę na łokcie, deszcz, tu i ówdzie kałuże, wyrwy w drodze i 90-stopniowe zakręty, jawi się prawdziwy obraz ryzyka i chaosu. Niektóre drogi są bardzo wąskie, a tuż obok czają się głębokie dziury wypełnione wodą. Jak się nie połamiesz na drodze, to masz jeszcze szansę… prawie utonąć.

Moja taktyka po dwóch-trzech sektorach (z 19 na trasie) polegała na tym, by przejeżdżać je solo. Po obejrzeniu rzezi konkurentów już na pierwszym odcinku (lasek Arenberg – 2400 m), wywrotkach, defektach i kraksach szybko doszedłem do wniosku, że należy minimalizować niebezpieczeństwo. Wyszło na moje. DOJECHAŁEM DO METY! PIEKŁO PÓŁNOCY – nigdy więcej! 

Minęły cztery lata, kurz opadł… Tymczasem Wojtek Kluk od tygodni nie daje za wygraną. Jedziemy, jedziemy na Roubaix, będzie fajnie. Nie musi być fajnie, ale może…”

Jesteśmy pewni, że Wojtek podejmie kolejną próbę walki z Królową Klasyków i wyjdzie z niej zwycięsko!


Wojtek Michałek
Podróżnik i pasjonat kolarstwa
@wojtek.killer

21/03/2023

Epickie kolarskie miejscówki cz.4

Podobały wam się poprzednie części? To nie koniec niesamowitych wojaży Wojtka Michałka – laureata nagrody Podróżnik Roku, wręczonej w trakcie listopadowego Balu Kolarza.

Valle de las Lágrimas, Hiszpania.

Ponownie kierujemy się na doskonale nam już znany archipelag Wysp Kanaryjskich. A konkretnie na Gran Canarię, do Doliny łez. Jeśli miejsce nazwane jest w ten sposób, można się spodziewać, że nie jest łatwe do zdobycia. Valle de las Lágrimas, Valley of Tears, Dolina Łez. Wszystko to nazwa mocnego podjazdu leżącego w samym sercu tej będącej kolarskim rajem wyspy.

Podjazd ma 11 km długości i pokonuje 1000 m w pionie. Średnie nachylenie jest na poziomie 8%, aczkolwiek w pewnych momentach sięga nawet 20%. Możliwym jest, że dolina została nazwana na cześć płaczących na samą myśl o wjeździe pod górę kolarzy. To trasa tylko dla wytrwałych i dobrze przygotowanych pod względem wydolności.

Z Doliny Łez na górę nie wspinają się profesjonaliści, a przynajmniej nie w wyścigach. Trasa jest pokryta kiepskiej jakości asfaltem i niejako schowana między potężnymi, poszarpanymi skałami Gran Canarii. Przy słonecznej pogodzie widoki z serpentyn wijących się po Valle de las Lágrimas są KAPITALNE. Wasze oczy mogą się wypełnić łzami najpierw z bólu, a następnie z radości.

Monte Carlo, Monako.

Dla wielu ludzi są to nazwy tożsame, choć prawda jest inna. Wyjaśnijmy więc: Monte Carlo jest dzielnicą Monako. Monako jest miastem-państwem. Maleńkim, zamieszkałym przez zaledwie 40 tys. ludzi. Ale za to jakim! Monako kojarzone jest przede wszystkim jako miejsce rezydencji podatkowej / wakacji / zamieszkania wielu uznanych sportowców, biznesmenów i wszelkiego rodzaju gwiazd. Oprócz tego, położone na Riwierze Francuskiej mikropaństwo słynie z kasyn (przede wszystkim Monte Carlo Casino) i dorocznego wyścigu Formuły 1.

Monte Carlo, to największa i najludniejsza dzielnica Monako. Jednocześnie “Wzgórze Karola” jest najbardziej spektakularną częścią tego państwa. To tam przygotowuje się tor na wyścig F1, tam jest największe kasyno, tam w marinie stoją zacumowane najdroższe jachty. Czy zatem jest to dobre miejsce na rower?

Na pewno nie należy do typowych, jednak jest to odrębny świat, który – jeśli już jesteście w okolicy – koniecznie trzeba zobaczyć. Pokonanie rowerem zakrętów, po których jeździli najwięksi mistrzowie F1 również należy zapisać do listy niezapomnianych przeżyć. Co ponadto? Fantastyczna architektura, niesamowite nadbrzeże, złote samochody i wzgórza, które spoglądają na to wszystko z pewnego dystansu. Monte Carlo, to miejsce niepodobne do żadnego innego.

Vierwaldstättersee (Jezioro Czterech Kantonów), Szwajcaria.

Położone w centralnej Szwajcarii Jezioro Czterech Kantonów wzięło nazwę właśnie od tego, że jego skomplikowana i rozłożysta linia brzegowa wchodzi w skład czterech jednostek administracyjnych tego górzystego państwa. Jezioro znajduje się pośród wzniesień, a jego postrzępione, pagórkowate “krawędzie” przypominają wizualnie norweskie fiordy.

Vierwaldstättersee, to znakomite miejsce na rowerowe wyprawy. Okalające jezioro góry, świetna siatka dróg i mnogość położonych nad krystaliczną wodą kurortów stwarza wiele możliwości. Jak są góry, to są i podjazdy. Trasa dookoła jeziora jest długa na około 100 km i ma przewyższenia rzędu 2000 m. Gdziekolwiek nie pojedziecie, krajobraz jest bardzo przyjemny. Podobnie, jak równiutki, szwajcarski asfalt. Polecamy także wjechać kolejką na masywy górskie Pilatus bądź Rigi, z których roztacza się zniewalający widok na cały akwen.

Aby poznać kolarskie uroki tego regionu, najlepiej zarezerwować więcej, niż jeden dzień.

Costa Blanca, Hiszpania.

To zbiorcza nazwa części wybrzeża w południowo-wschodniej Hiszpanii, mniej więcej między Walencją, a Alicante. Region Costa Blanca jest genialnym miejscem na rower i jednocześnie stanowi ogromnie popularną bazę treningową dla profesjonalnych zespołów, które zjeżdżają się tam zimą niemal w komplecie. Hotele w miastach są wypełnione kolarzami PRO, a za nimi ciągną również dziesiątki, jeśli nie setki amatorów. Trochę szczęścia, mocne nogi i można chwilowo załapać się na jazdę z “grubymi wiórami” kolarskiego świata.

Południowa Hiszpania zapewnia zimą dużo słońca i znośną pogodę nawet w najchłodniejszych okresach. Ciepły klimat panuje tu cały rok, a możliwości w kwestii ułożenia tras są bardzo szerokie. Świetny asfalt, pobliskie lotnisko w Alicante i relatywnie mały ruch, to kolejne magnesy dla rowerzystów. 

Benidorm, Moraira, Denia, Altea, Calpe, Benissa, Maryvilla. Te, a także wiele innych miejscowości i miasteczek zapewnią wam doskonałe warunki do uprawiania kolarstwa niezależnie od pory roku. Oprócz tego – niezapomniane wrażenia architektoniczne i krajobrazowe. 

L’ Alpe d’Huez, Francja.

Jedna z największych i najważniejszych stacji narciarskich w Alpach. Miejsce to, podobnie jak Tignes czy Val d’Isere, ma dwa oblicza. Zimą jest mekką miłośników białego puchu. Natomiast gdy śniegi topnieją, zamienia się w cel pielgrzymek kolarzy. Wszystko za sprawą podjazdu z Bourg d’Oisans do stacji L’Alpe d’Huez. 

Wspinaczka po 21 agrafkach tej trasy, to legenda Tour de France, przez wielu zaliczana do TOP 3 najbardziej prestiżowych podjazdów wyścigu. Dotychczas odcinek ten gościł na TdF 32 razy, a zadebiutował w 1952 roku. Za każdym razem, gdy najlepsi kolarze świata podjeżdżają do L’Alpe d’Huez, miejsce gromadzi dziesiątki tysięcy kibiców, którzy wypełniają szczelnie wszystkie miejsca dookoła niesamowitych zawijasów tej trasy.

Sama wspinaczka, to 13 kilometrów, średnie nachylenie 8% i ponad kilometr w pionie. Jak ujął Wojtek: “kolarskie Santiago Bernabeu”. Podobnie jak największe stadiony świata przyciągają rzesze fanów, tak samo L’Alpe d’Huez przyciąga każdego roku tysiące kolarzy-amatorów, którzy pragną zmierzyć się z jej serpentynami. Nie jest to miejsce dla miłośników ciszy i spokoju, niemniej jednak widoki… Możliwość spojrzenia na cudowną, żyzną dolinę opierającą się o ogromne alpejskie masywy jest bezcenne. 

Jug Dalmacija, Chorwacja.

Pytanie za 1000 punktów. Czy jesteście w stanie wskazać kogoś, komu nie spodobała się Chorwacja? Nie? My również. Ten uwielbiany nie tylko przez Europejczyków wakacyjny kierunek urzeka wszystkich pięknymi plażami, urokliwą architekturą, smaczną kuchnią i otwartością samych Chorwatów. Połączyć to wszystko z rowerem? Wspaniała sprawa!

Jug Dalmacija, to po prostu południowa Dalmacja. Czyli najpiękniejszy region Chorwacji, ciągnący się ponad 400 km wzdłuż i 50 km wszerz linii brzegowej Adriatyku. Dalmacja, to również setki przybrzeżnych wysp o różnej wielkości i zaludnieniu. Część z nich, np. Korčula, to przepiękne, górzyste miejsca. Dotrzecie tam za pomocą przeprawy promowej z miejscowości Orebić. 

Śródziemnomorski klimat pozwala cieszyć się urokami tego bałkańskiego kraju zazwyczaj już na przełomie lutego i marca. Chorwackie drogi są wówczas nieszczególnie oblegane przez samochody turystów, co czyni je perfekcyjnymi do uprawiania kolarstwa. Wiejąca znad ciepłego morza bryza, a z drugiej strony góry. Żyć, nie umierać. Między innymi dlatego w południowej Dalmacji zamieszkał Robert Makłowicz, który rezyduje na Półwyspie Peljesac.

Mont Ventoux, Francja.

Prowansja zazwyczaj kojarzy nam się z polami lawendy ciągnącymi się po horyzont. Z łagodnymi pagórkami, melancholijnym klimatem i zapachem ziół, które sławią ten prealpejski region na cały świat. Nad całym dobrobytem Prowansji milczącą straż sprawuje samotna, potężna góra Mont Ventoux, która strzeże skarbów tej krainy niczym Samotna Góra strzegąca skarbu smoka Smauga. Nie bez kozery Mount Ventoux potocznie nazywana jest Olbrzymem Prowansji.

Rowerowo, podjazd na ten wietrzny masyw jest kojarzony głównie z Tour de France, którego uczestnicy zdobywali monumentalne wzniesienie 18 razy. Podjechać nań można trzema trasami. Każda z nich liczy ponad 20 km długości. Start możecie ustanowić w miejscowości Sault, Malaucene bądź Bedoin. Przy tym ostatnim – najtrudniejszym – wariancie można poczuć się jak prawdziwy beduin. Wspinaczka zaczyna się od równej, płaskiej drogi, która z każdym kolejnym kilometrem staje się trudniejsza. Do tego wszystkiego dochodzi wiatr, który w wyższych partiach wzniesienia położonego pośrodku pustkowia wieje z prędkością nawet 100 km/h!

Najlepiej podjazd na Mont Ventoux definiuje cytat francuskiego filozofa Rolanda Barthesa: “Ventoux jest bóstwem zła, które wymaga ofiar. Nigdy nie wybacza słabości i wymusza niesprawiedliwej miary hołdy cierpieniu.” Jest to święta prawda, o czym zaręcza nas również Wojtek. Niemniej jednak widok na Prowansję rozciągający się z łysego szczytu Mont Ventoux jest obłędny.

Rossfeld Panoramastrasse, Niemcy.

Berchtesgaden, to alpejska gmina granicząca z Austrią. Najbardziej znana z tego, iż na jej terenie swoją rezydencję na szczycie Obersalzbergu posiadał Adolf Hitler. Miejsce, w którym wódz III Rzeszy przyjmował wszystkich najważniejszych przywódców nazywane było “Orlim Gniazdem”, a jego zdobycie przez żołnierzy 101. Dywizji Powietrznodesantowej przedstawiono choćby w kultowej “Kompanii Braci”. 

Okolice Berchtesgaden oferują piękne, górskie widoki, stanowiące kombinację iglastych lasów, ośnieżonych turni i ukrytych jezior wypełnionych czyściutką wodą. Jedną z najbardziej polecanych dla miłośników wszelkiej turystyki tras jest Rossfeld Panoramastrasse. Do Orlego Gniazda nią nie dojedziemy (ścieżka, która prowadzi do Berghof jest wyłącznie dla pieszych), jednak Rossfeld Panoramastrasse niesie ze sobą szereg kapitalnych atrakcji wizualnych, co zresztą możemy wywnioskować z jej nazwy. 

34 kilometry równego asfaltu i fantastycznych serpentyn, a przy tym nieco ponad 1000 m podniesień, czynią z niej łakomy kąsek nie tylko dla tytanów kolarstwa. Co nie znaczy, że nachylenie sięgające 24%, nie potrafi dać w kość. W zależności od tego czy wolicie góry w wydaniu letnim, czy zimowym – polecamy wybrać odpowiednią porę roku. Tej wyprawy nie da się żałować.

Cap de Formentor, Hiszpania.

Przylądek Formentor, to najbardziej wysunięty na północ punkt Majorki i bez wątpienia najładniejsze miejsce tej wyspy. Cypel terenu, zwany w języku Cervantesa Cap de Formentor, jest zakończeniem dwudziestokilometrowej długości Półwyspu Formentor. Nad skalnym urwiskiem znajduje się punkt z widokiem na Minorkę oraz XIX-wieczna latarnia morska Faro de Formentor.

Trasa na przylądek jest z perspektywy rowerzystów fenomenalna. Zwłaszcza, że z powodu natłoku turystów zamknięto dla ruchu samochodowego jej ostatnie kilometry. To sprawia, że będziecie mogli napawać się cudownym krajobrazem w ciszy i spokoju. A jest co oglądać. Bezmiar morza, majaczące na horyzoncie pozostałe wyspy archipelagu, strzeliste klify,  a także zachwycające formacje skalne pełne przeróżnych tuneli, jaskiń, grot i nieregularnych wypustek.

Sama droga, to doskonały asfalt i kręte agrafki. Zaprojektował ją Antonio Parietti, który ma na swoim koncie dizajn innego z kolarskich klasyków – trasy do Sa Calobra. Będąc na Balearach, rowerowa wyprawa na Przylądek Formentor, to absolutna konieczność.

Furkapass, Szwajcaria.

Na zakończenie czwartej części epickich kolarskich miejscówek mamy coś dla miłośników wysokogórskich dróg. Kierujemy się w stronę alpejskich przełęczy i bierzemy na tapet Furkapass, która leży na granicy kantonów Valais i Uri. Przełęcz Furka oddziela Alpy Berneńskie od Alp Lepontyńskich. Co tu dużo gadać – oba te łańcuchy nie należą do niskich, a sama Furkapass położona jest na wysokości 2436 m. 

Jest to samotna droga wijąca się pośród oplecionych zielenią skał. Trasa przez przełęcz w momencie, gdy wybieramy wariant wschodni podejścia, to ponad 40 km jazdy przy średnim nachyleniu 4,5% i maksymalnym rzędu 11%. Jeśli pragniemy pokonać ją od zachodu, startujemy w miejscowości Brig. Jest to droga dłuższa (57 km), o mniejszym średnim nachyleniu (3%) i większym maksymalnym (13%). 

Najbardziej znaną ilustracją Furkapass jest hotel Belvedere, wklejony w jeden z zakrętów. Niestety miejsce jest zamknięte na cztery spusty, a gościło w nim mnóstwo sław, m.in. papież Jan Paweł II. Kręcono tutaj również film “Goldfinger” w którym w rolę kultowego agenta 007 wcielił się Sean Connery. Z poziomu hotelu roztacza się niepowtarzalny widok na topniejący lodowiec Rodanu. Napawa smutkiem fakt, iż staje się on z roku na rok coraz mniejszy. Przejazd przez Furkapass dostarcza niesamowitych wrażeń, a na dodatek blisko stąd do pozostałych słynnych szwajcarskich przełęczy: Grimsel i Susten. W jeden dzień można objechać je wszystkie, choć wymaga to silnych nóg i charakteru. 

Przełęczy Furka poświęciliśmy sporo czasu, jednak i tak trudno opisać wrażenia za pomocą jednego zdjęcia i kilku akapitów. To trzeba zobaczyć na własne oczy.


Wojtek Michałek
Podróżnik i pasjonat kolarstwa
@wojtek.killer

06/03/2023

Epickie kolarskie miejscówki – Wojtek Michałek cz.3

Pora na trzecią część migawek z podróży Wojtka Michałka. Byliśmy już w pięciu krajach Europy Zachodniej: Francji, Włoszech, Hiszpanii, Szwajcarii i Słowenii. Dziś po raz kolejny zabieramy was do pierwszych czterech z nich. Na naszej mapie pojawi się także…

Mur de Huy, Belgia.

Jeśli ktoś parsknął bądź się uśmiechnął, to dobrze. Rozpoczniemy od małej dygresji. Różnorodność świata jest piękna i piękne jest to, że w odmiennych językach niektóre rzeczy brzmią zupełnie inaczej, niosąc ze sobą także różnice w zakresie semantyki. Przekonał się o tym choćby każdy, kto próbował w Czechach czegoś “szukać”.

I tym samym docieramy do podjazdu Mur de Huy, który w języku walońskim wymawia się zupełnie inaczej, niż pisze. W dosłownym tłumaczeniu Mur de Huy oznacza “ścianę z Huy” i nie jest to oryginalna nazwa miejscówki. Ta w rzeczywistości nazywa się Chemin des Chapelles, co oznacza ścieżkę kapliczną. Dlaczego? Mur de Huy, to 1300 m bardzo ostrej, wijącej się ku górze ulicy, która dociera do kościoła Notre Dame de la Sarte.

Przejdźmy zatem do samego podjazdu. Znany jest on przede wszystkim z jednodniowego wyścigu “Walońska Strzała”. Mur de Huy ma średnie nachylenie 9,3%, a w niektórych zakrętach wartość ta sięga okrutnych 26%! Pierwszy raz odcinek zagościł na trasie La Fleche Wallonne w 1986 roku i od tamtej pory stanowi finisz wyścigu. Co ciekawe, rekordzistą w zwycięstwach w “Walońskiej Strzale” jest Alejandro Valverde, który uczynił to pięciokrotnie. W 2015 r. etap ten został również włączony do Tour de France. Dla kolarza-amatora jest to piekielnie trudny podjazd, którego środkowa część jest najbardziej wymagająca. W miejscowości Huy nie ma wprawdzie pięknych widoków, jednak któż nie chciałby zmierzyć się z legendą i ją pokonać?

Roque de los Muchachos, Hiszpania.

W tłumaczeniu z hiszpańskiego jest to “skała chłopaków”. To kamienisty, wulkaniczny kopiec leżący na środku równie wulkanicznej wyspy o wdzięcznej nazwie La Palma. Jest to kolejna wysepka z archipelagu Wysp Kanaryjskich. Nie tak popularna jak Gran Canaria czy Teneryfa, nie tak różnorodna i urocza jak Gomera, jednak również piękna i warta odwiedzenia “z rowerem pod pachą”.

Podobnie jak w przypadku Gomery, na La Palmę dopłyniemy tylko i wyłącznie promem z Teneryfy. Z równie małą sąsiadką łączy ją też fakt, iż są to bardzo rzadko uczęszczane przez turystów pustkowia. Nie ma tu wielu sklepów, ani hord ludzi. Ruch samochodowy jest mały, a i kolarzy jak na lekarstwo. La Palma jest zdecydowanie bardziej popularna wśród amatorów wspinaczki. 

Zdobycie Roque de los Muchachos nie należy do najprostszych. Wspinając się na górę od brzegów oceanu, to trudna wyprawa pełna ostrych wzniesień i ulokowanych między skałami serpentyn. Sam szczyt położony jest na wysokości 2426 m, co przy starcie “od zera” robi na organizmie niemałe wrażenie. Wystarczy powiedzieć, że podczas swej podróży Wojtek osiągnął przewyższenia rzędu 4500 m. W porównaniu do pobliskiej Teneryfy i Pico del Teide, podjazd na Roque de los Muchachos jest krótszy i bardziej stromy. Pustka. Cisza. Przepiękna przeplatanka sosnowych lasów i wulkanicznych skał. Wszystko to sprawia, że trasa jest zdecydowanie warta wysiłku.

Susten Pass, Szwajcaria.

Przełęcz Susten leży na granicy kantonów Berno i Uri. Jej budowę ukończono w połowie lat 40. Powstała w ten sposób droga jest jedną z pierwszych alpejskich tras zaprojektowanych pod ruch samochodowy. Nieco ponad 40 km asfaltu łączy dolinę rzeki Reuss z doliną Haslital. Susten Pass jest zjawiskowa, przepiękna i z pewnością zalicza się do czołówki alpejskich podjazdów.

Z racji wysokiego położenia (circa 2260 m) droga jest nieczynna zimą. Okno przejazdu przez Susten Pass otwarte jest mniej-więcej między początkiem czerwca, a końcem października. Atuty wizualne tej trasy są niepodważalne. Ponad 20 tuneli i mostów, wodospady, śnieg na poboczach i wspaniałe masywy górskie pokryte soczystą zielenią. 

Z punktu widzenia stricte rowerowego, wielką zaletę stanowią idealnie gładki asfalt oraz świetnie wyprofilowane zakręty. Gdy przemierzamy trasę od zachodu, zza każdego z nich wyłania się coraz piękniejszy widok. Sam podjazd, to około 17 km, którego średnie nachylenie oscyluje w granicy 7%, a wspinaczka – w zależności od tego, po której stronie zaczniemy – sięga 1600 metrów w górę. Nieopodal znajdują się także przełęcze Furka i Grimsel, które mogą stanowić wasze kolejne cele. Każda z tych trzech wysokogórskich dróg jest dosłownie spektakularna.

Tignes, Francja.

Ta niewielka, licząca sobie około 2000 mieszkańców miejscowość położona na wysokości 1800 m, jest znana głównie ze stacji narciarskiej i leżących dookoła skipassów. Dla miłośników narciarstwa alpejskiego Tignes, to kameralny kurort otoczony przez przykryte białym puchem góry.

Gdy śniegi topnieją, rejon Tignes przyciąga kolarzy. Między innymi dlatego, że okoliczne tereny są wręcz stworzone do kolarstwa górskiego. Przepiękna przyroda, malownicze jeziorka położone u stóp gór i zadbane, kręte drogi powinny być wystarczającą zachętą. Miejscowość Tignes stanowi również świetne miejsce na początek podjazdu pod najwyższą alpejską przełęcz – Col de l’Iseran (2770 m).

Tignes wielokrotnie znajdowało się również na trasie Tour de France. W 2021 r. w miejscowości ustanowiono finał jednego z etapów. Niezależnie więc od tego, czy podążacie śladami wielkich rowerowych wyścigów, czy po prostu lubicie kolarstwo górskie – jest to miejsce idealne dla was.

Jest również jedna anegdotka dotycząca stricte podróży Wojtka. Gdy przebywał on w Tignes, akurat podczas trwania TdF 2021, miał przyjemność spotkać Lachlana Mortona, który w ramach akcji charytatywnej samotnie, bez wsparcia żadnej ekipy, przemierzał etapy TdF wraz z odcinkami dojazdowymi. Celem było uzyskanie funduszy na zakup 1000 rowerów dla dzieci. Bohaterstwo australijskiego kolarza nie przeszło bez echa wśród internautów i dzięki ich wysiłkowi udało się o 300% przekroczyć cel i w wyniku zbiórki zakupiono aż 3000 rowerów. Piękna sprawa, która może dodatkowo zmotywować was do wycieczki w tamte rejony.

Tiefenbachferner, Austria.

Austriacki Tyrol, to region słynący z wielu krajobrazowych smaczków. Idealny na rodzinny wypoczynek, piesze wyprawy górskie, czy też motocyklową bądź samochodową wycieczkę. Nie wspominając o sportach zimowych, które ściągają w Alpy ludzi z całego globu. Tyrol jest w stanie zapewnić nie mniejsze atrakcje również dla rowerzystów.

Dojazd do lodowca Tiefenbachferner, to końcowa odnoga znanego wam z pierwszej części epickich kolarskich miejscówek Ötztaler Gletscherstraße. Trasa na lodowiec mija parking oznaczony jako “najwyższy punkt drogowy w Europie” i ciągnie się jeszcze wyżej, sięgając w finalnym punkcie wysokości 2829 metrów, co jest faktycznym najwyższym punktem drogowym Starego Kontynentu. Ale po kolei.

Rozpoczęcie wspinaczki w miejscowości Sölden, to start na wysokości równej najwyższemu punktowi drogowemu w Polsce. Zadanie nie należy do najłatwiejszych, o czym przekonuje nieustanny podjazd pod nachyleniem 10-13%. Pierwszym celem jest lodowiec Rettenbach, do którego wiedzie dwukilometrowy, również nachylony, Rosi Mittenmeier Tunnel. Jego pokryte nieregularną warstwą lodu ściany i wszechobecny mrok robią niesamowite wrażenie oraz zmuszają, by wcześniej przygotować odpowiednią odzież. Po wyjeździe z tunelu znajdziemy się na najwyżej położonym asfalcie w Europie, pośród nagich skał, mgły i wszechobecnego śniegu. Upiorny i niesamowity feeling. 

Ostatni etap podróży, to delikatny zjazd na parking pod lodowcem Tiefenbachferner. Pozostaje nic, tylko rozkoszować się niesamowitym, niespotykanym widokiem. Ktoś powiedział o tej trasie, że gdyby leżała we Francji – mogliby się nią zachwycać wszyscy. A co o Tiefenbachferner ma do powiedzenia Wojtek? 

Po pierwszej wizycie kompletnie zachorowałem na to miejsce. Byłem już pięć razy. Każda wizyta przynosi coraz to nowe niespodzianki w postaci widoków, kolorów, śniegu, braku śniegu, słońca, braku słońca oraz… każdorazowego zoo na drodze.” 

Le Col de l’Iseran, Francja.

Tę nazwę powinien znać każdy miłośnik wysokogórskich podjazdów. Legendarna, najwyższa z alpejskich przełęczy ośmiokrotnie stanowiła część trasy Tour de France, pierwszy raz w 1938 roku. Wtedy zwycięzcą wspinaczki okazał się Belg Julien Varvaecke. Przełęcz położona jest niedaleko omawianej przez nas miejscowości Tignes, a jeszcze bliżej do Col de l’Iseran ze słynnego kurortu Val d’Isere. 

Col de l’Iseran, to podjazd-legenda. Nie jest najbardziej stromy (11% maksymalnego nachylenia), lecz przepięknie położony, bardzo długi i wręcz kultowy. Rozpoczynając w Bourg-Saint-Maurice, mamy do przejechania niespełna 50 kilometrów ze średnim nachyleniem 4,3%. Daje to łącznie 2049 metrów w pionie, z najwyższym punktem na wysokości 2770 metrów. Podjazdu częstokroć nie ułatwia pogoda, która bywa w tym regionie kapryśna. Deszcz i silny wiatr nie są niczym niespotykanym, dlatego zawsze warto przed wyprawą zerknąć na prognozy. W wielu miejscach dróg nie okalają barierki ani żadne inne zabezpieczenie, co tylko zwiększa poziom adrenaliny. Momentami, przy bardzo mocnych podmuchach powietrza jest po prostu bardzo niebezpiecznie.

Gdy jednak pogoda jest przyzwoita lub wyjdzie słońce… Doznamy niezapomnianych wrażeń i ogromnej satysfakcji z bycia w tym miejscu.

Reschenpass/Passo di Resia – Austria/Włochy.

Miejsce, w którym w ciągu kilku godzin możemy na rowerze objechać malownicze terytoria trzech państw: Austrii, Włoch oraz Szwajcarii. Przełęcz Reschenpass bądź Passo di Resia stanowi jedną z istotnych dróg wjazdowych do północnej części Italii, łącząc przy tym dolinę Val Venosta z austriacką doliną rzeki Inn.

Jeśli rozpoczniemy podróż w Austrii, to tuż za włoską granicą dotrzemy do jeziora Lago di Resia. Jest to zbiornik zaporowy, powstały w wyniku przegrodzenia zaporą rzeki Adygi. Co je wyróżnia spośród pozostałych alpejskich jezior? Wyrastająca z tafli wody wieża XIV-wiecznego kościoła, która spowija Lago di Resia aurą mistycyzmu. Pierwotnie w okolicy były trzy jeziora. Dzięki budowie zapory uzyskano jedno z nich. Wymagało to decyzji o zalaniu 563 hektarów ziemi i wyburzeniu 163 zabytkowych budynków wiosek Curon Venosta i Resia. Na pamiątkę zostawiono zabytkowy kościół i jego wieża do dziś stanowi bardzo charakterystyczną atrakcję.

Dookoła jeziora wiedzie sporo fajnych dróg, zarówno asfaltowych, jak i szutrowych. Okalające je skalne masy, a także widoczne w oddali ośnieżone szczyty podkręcają klimat tego miejsca. Sama trasa okrążająca ten lazurowy zbiornik jest długa na 15 kilometrów i stosunkowo płaska, co czyni ją niezwykle łatwą i przyjemną nawet dla niedoświadczonych rowerzystów.

Passo dello Stelvio, Włochy.

Cytując na wstępie Wojtka: “Klasyka! Absolutna górska piękność!”. Need to know dla każdego rowerzysty, który wsiada na rower częściej, niż jadąc do sklepu czy do pracy. Odcinek ten gościł uczestników Giro d’Italia dwunastokrotnie, za każdym razem zmuszając ich do tytanicznej pracy.

Przełęcz Stelvio znajduje się tuż przy granicy włosko-szwajcarskiej, jednak jej nie przecina. Zdobyć Stelvio można na trzy różne sposoby:

  • od wschodu, startując z miejscowości Prato;
  • od południowego zachodu, zaczynając w Bormio;
  • od północnego zachodu, startując jeszcze po stronie szwajcarskiej. Droga ta łączy się na pewnym etapie z trasą z Bormio.

Każdy z tych wyborów jest inny, jednak najbardziej ikoniczna jest wspinaczka z Prato, która zaczyna się na wysokości około 900 m, a kończy na 2758 metrze. W tym wypadku na szczyt prowadzi 48 wijących się stromo zakrętów. To właśnie te serpentyny są tak legendarne i fotogeniczne.

Niezależnie od wyboru drogi, podjazd to mniej-więcej 25 kilometrów pedałowania przy średnim nachyleniu 7,4%. Z racji wysokości, Passo dello Stelvio jest przejezdna zaledwie kilka miesięcy w roku. Krajobrazy są cudowne niezależnie od tego, czy zbocza gór pokryte są zielenią traw, czy bielą pierwszych śniegów. Widok na Alpy Retyckie po prostu zapiera dech w piersi. Reasumując – Passo dello Stelvio, to kolarski must have!

Kaunertaler Gletscherstrasse, Austria.

Wracamy do malowniczego Tyrolu. Kaunertaler Gletscherstrasse, to nazwa drogi pośród doliny Kaunertal. Wiedzie ona nad zbiornikiem wodnym Gepatschspeicher, osiągając koniec na skraju lodowca Weißseeferner. Miejsce dorocznego wyścigu kolarskiego Kaunertaler Gletscherkaiser XXL Radmarathon.

Tym, co przyciąga cyklistów do doliny Kaunertal jest z pewnością wysokość. Kolejną okolicznością jest fakt, że Kaunertaler Gletscherstrasse jest szlakiem czynnym cały rok. Droga jest piątą najwyżej położoną asfaltową szosą w Europie i u swojego szczytu sięga 2750 metrów. Stamtąd można zjechać na dół, bądź – podobnie jak Wojtek – chwycić rower w ręce i wjechać kolejką górską na Karlesjoch (3108 m). 

Sam podjazd rozpoczyna się w miejscowości Prutz, jest bardzo wymagający i liczy sobie 38,7 kilometrów długości. Można go podzielić na dwa etapy z przerywnikiem pośrodku. Pierwsza część, to 21 km umiarkowanego nachylenia. Między 21, a 26 kilometrem następuje pauza i jazda po płaskim wzdłuż sztucznego jeziora Gepatschspeicher. Ostatnia część, to coraz bardziej hardkorowa stromizna. Końcowe 12 kilometrów, to blisko 1000 metrów pokonanych w pionie. Na tej wysokości trudniej jest także o tlen w powietrzu, więc dotarcie na Weißseeferner jest prawdziwym wyzwaniem. Wszystko jest jednak kwestią siły mentalnej i jeśli naprawdę chcesz – pokonasz tę trasę i pokochasz emocje, które ze sobą niesie.

Colle del Sommeiler, Włochy.

Przełęcz Sommeliera leży w zachodnim Piemoncie, tuż przy granicy z Francją. Podobnie jak kilka innych miejscówek z zestawienia Wojtka, absolutnie nie jest to żaden polder czy depresja. Szczytowy punkt drogi leży na wysokości 2993 m, a wspinaczka nań stanowi najwyższą szutrową trasę na naszym kontynencie. 

Na samym jej początku, po zjeździe z autostrady stoi znak, który głosi, że jest to droga boczna. Asfalt kończy się w miejscowości Rochemolles i z tego miejsca pozostaje nam tylko trakt szutrowy, a później wręcz kamienisty. Podjazd, to okrutne 20 kilometrów z maksymalnym nachyleniem na poziomie 13%. 

Po pierwszym etapie wspinaczki trasa staje się naprawdę trudna i pomóc może tu przede wszystkim lekki rower, odpowiednie ogumienie oraz spory zapas wody i żeli energetycznych. Gdy przekroczycie 2400 metrów, powietrze staje się coraz cięższe, a stan drogi nieustannie się pogarsza. Oprócz nielicznych rowerów, trasa jest dostępna wyłącznie dla samochodów terenowych i motocykli. Niestety wzbijają one tumany kurzu, co jest kolejnym utrudnieniem dla rowerzystów. Droga kończy się parkingiem na wysokości 2993 metrów.

Na sam szczyt Sommeiller, który liczy sobie 3333 metry również da się wjechać na dwóch kółkach, jednak wymaga to odpowiedniego doświadczenia i przede wszystkim porządnego “górala”. Czasem trzeba też przetargać rower przez zwały śniegu. Oprócz widoków, najbardziej istotne są tutaj emocje. Na zakończenie trzeciej cyklu epickich kolarskich miejscówek przytoczymy tu relację z ostatniej wspinaczki Wojtka:

Ostatnie wymuszone uśmiechy wymieniam z Niemcami zjeżdżającymi z góry terenowymi autami. Pokazują uznanie rowerzyście i zdecydowanie odradzają mi dalszą jazdę. Ruszam z nadziejami jak Polska na Mistrzostwa Świata w Katarze – licząc na cud. Kilometr dalej zaczyna się już dramat. W tym momencie pierwszy raz chciałem zawracać. Zwykle w takim stanie jestem po stu kilometrach alpejskiego ultra, a za chwilę będzie jeszcze gorzej!

Półżywy docieram do granicy pierwszych śniegów – 2600 m. Picie dawno się skończyło, ostatnie schronisko jest 10 km niżej. W wielu miejscach pcham rower pod górę. O jeździe już dawno można zapomnieć nie ze względu na nachylenie, a głównie zalegające kamienie. Na 2850 m ZOSTAWIAM ROWER na poboczu i cisnę końcówkę z buta, po śniegu. Moja początkowa euforia została gdzieś na 2000 metrze n.p.m., a stan fizyczny w tym momencie jest dobrze widoczny na jednym ze zdjęć. Jest źle! Tak blisko, że szkoda wracać, a wciąż tak daleko…

Od 2900 metra drogę całkowicie zasłania zalegający śnieg. Brnę w nim po kolana, a po dłuższej walce wychodzę znów na kamieniste podłoże. Docieram jakoś do końcowego parkingu. Na liczniku 2990 m, ja pi**dolę. Zaczynam się wspinać na czworaka po wielkich kamieniach stromym zboczem. Jest 2997, o Jezu, jak mało już brakuje! Dziury między kamieniami są za duże, robi się bardzo niebezpiecznie. Buty kolarskie z blokami i nieregularne, sypkie kamienie, to jest raczej średni zestaw wspinaczkowy. Co robić!?

Podrzucam garmina kilka metrów do góry! Raz, drugi, piąty… za którymś kolejnym lotem wskakuje wysokość 3001 m! BINGO!!! Dziękuję, do widzenia!

Zaczynam zjeżdżać, a raczej schodzić, zsuwać się. O tej porze nie ma tu już żywej duszy. Po drodze zbieram rower, choć raczej mam go ochotę tam zostawić…

Nie wyobrażacie sobie, jak wieczorem smakuje piwo po czymś takim…”

Jeśli chcecie sobie to uzmysłowić, musicie się przekonać na własnej skórze i samemu targnąć się na Colle del Sommeiler.


Wojtek Michałek
Podróżnik i pasjonat kolarstwa
@wojtek.killer

01/03/2023

Wojciech Michałek: Powiedziałbym tylko trzy słowa: zacznij, bo warto!

Zapraszamy na wywiad-rzekę z Wojtkiem Michałkiem – laureatem nagrody “Podróżnik roku 2022”, znanym również z prezentowania fantastycznych kolarskich miejscówek.

Twój nick na portalach społecznościowych brzmi: “Wojtek.killer”. Skąd przydomek “Killer”?

–  Ten nick nadała mi koleżanka dobre 20 lat temu, albo i lepiej. Po emisji filmu z Cezarym Pazurą w roli Jurka Kilera. Oczywiście to miało znaczyć, że daję sobie radę w różnych sytuacjach życiowych. Ksywa wymyślona trochę w sposób żartobliwy. Krótko mówiąc, zawiera się w niej to, że zazwyczaj spadam na przysłowiowe “cztery łapy”.

Czyli z rowerami “Killer” nie ma nic wspólnego?

–  W późniejszym czasie zapewne zaczęło mieć. W związku z moimi alpejskimi wyjazdami, pokonywaniem różnych górskich trudności i ekstremalnych wyścigów. Z racji przygód, które przez lata miałem na rowerze. Wzięło się to zupełnie z czego innego i nie ma to absolutnie związku z wkładaniem kija w szprychy rywalom, czy czymś z tych rzeczy.

Myślałem, że to bardziej dlatego, że zabijasz tyle kilometrów na trasach, które pokonujesz.

–  W gruncie rzeczy takv,bo rocznie przejeżdżam ponad 20 tysięcy km, jednak bezpośrednio ten “Killer” wziął się zupełnie z czegoś innego. Dopiero później to zostało dopasowane do tego, że przejeżdżałem coś z Tour de France albo jakiś fajny podjazd. To jest takie dorobione teraz, że “Killer pokonał coś tam”, ale w pierwszej wersji to dotyczyło czegoś zupełnie innego.

Jasne. Rower rowerem, a czym Wojtek “Killer” zajmuje się zawodowo? Czy to jest coś związane z branżą, czy również coś zupełnie innego?

–  Związane z branżą, ponieważ jestem absolwentem Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie i sport był w moim życiu od zawsze. Kiedyś była to bardziej piłka nożna, mam nawet tytuł trenera II klasy. W dojrzałym już wieku trochę zaczęła doskwierać mi kontuzja kolana i byłem zmuszony zmienić dyscyplinę sportu. Rower zawsze był obecny okazjonalnie. Najpierw za dzieciaka, później zdarzały się jakieś sporadyczne wypady nad morze. Zdarzyło się też pojechać w Alpy w 2003 roku. Dopiero później, mniej-więcej od 15 lat, powolutku pnę się do góry. Jeżdżę coraz więcej, wjeżdżam coraz wyżej, pokonuję coraz poważniejsze i dłuższe szlaki. Zaliczam trasy wyścigów, przełęcze znane z Giro d’Italia czy Tour de France. Pokonałem trasy ”Pięciu Monumentów”, czyli najważniejszych jednodniowych wyścigów kolarskich. Liege – Bastogne – Liege, Lombardię, Ronde van Vlaanderen, Paryż – Roubaix czy w ubiegłym roku Mediolan – San Remo. To wyścigi, które są bardzo cenione zarówno wśród amatorów, jak i zawodowców. Takie “must have” w kolarskim CV. Jak je przejedziesz, to jesteś taki “Killer”.

Czy był jakiś konkretny dzień, w którym siadłeś i stwierdziłeś: “od dzisiaj będę cisnął na rowerze”, czy ta miłość do kolarstwa ewoluowała stopniowo? Co było takim katalizatorem dla Twojej pasji?

–  Oczywiście rower zawsze był gdzieś obok piłki, czy innych dyscyplin sportowych, które istniały w moim życiu w mniejszym bądź większym wymiarze. Natomiast takim bezpośrednim impulsem, że muszę zacząć robić coś innego była kontuzja, którą odniosłem w czasie turnieju piłkarskich “szóstek”. To był problem z kolanem i usłyszałem od lekarza, że muszę się trochę opanować z piłką. Zalecono mi rower. Na początku była to forma rehabilitacji kolana, która potem przeszła – jak to żartobliwie mówią moi znajomi – w rehabilitację ‘’do przesady ‘’. Tak się to rozwinęło, że w pewnym momencie połączyłem dwie moje największe pasje. Z jednej strony kolarstwo, bo to jest tak, że również od dawna śledzę dyscyplinę i oglądam wyścigi. Czasem w telewizji, a czasem na żywo, bo często jeździmy na takie poważne zawody jako kibice. Połączyłem więc kolarstwo z drugą pasją, a mianowicie podróżami. Uznałem, że nie muszę jechać do jakiegoś hotelu leżeć plackiem i się opalać, tylko jak już gdzieś pojedziemy, to można zabrać ze sobą rower lub go wypożyczyć i przejechać fajne miejsca, zrobić jakiś ciekawy podjazd albo się pościgać. Tak to wygląda już od dobrych kilku lat. Gdzieś jedziemy, coś zwiedzamy, ale najczęściej towarzyszą nam rowery i docieramy tam, gdzie turysta nie dotrze samochodem czy autokarem.

Jakbyś miał wskazać jedną rzecz za którą pokochałeś kolarstwo, byłoby to…

–  Szeroko rozumiane emocje, adrenalina. Wszystko, co się przeżywa, co możesz zobaczyć, czego możesz doświadczyć. Czasem jeżeli ja sam jadę w jakimś wyścigu dla amatorów, to jest nawet taki trochę strach, powiedziałbym. To są rzeczy, które w danym momencie cię przerażają, ale potem je na długo zapamiętujesz i wspominasz. Zostają w twojej głowie, w sercu. Oprócz tego, jakieś fajne przełęcze, na przykład jak wjedziesz rowerem na wysokość, powiedzmy, 2700-2800 m, to są takie widoki , że WOW!

Magiczne widoki, magiczne momenty.

–  Dokładnie, ładna pogoda, góry, słońce, śnieg, szczyty, cały ten krajobraz. Wiesz, w Polsce najwyższy szczyt – Rysy – ma niecałe 2500 m, a najwyższa droga asfaltowa jest na wysokości 1300 m. W innych górach da się wjechać na wysokość blisko trzy tysiące metrów. Jest taki szczyt w hiszpańskich górach Sierra Nevada, nazywa się Pico Veleta. Tam jeszcze nie byłem i to wszystko przede mną. Na Pico del Veleta jest asfalt, wprawdzie nieco pokruszony, ale można wjechać nawet na 3300 m. To najwyżej położona droga asfaltowa Europy .Taka ciekawostka geograficzno-drogowa.

Brzmi niesamowicie. Powiedz mi, jak się jeździ na takiej wysokości? Czy różnica w ilości tlenu ma aż takie znaczenie?

–  Ten temat poruszają często dziennikarze w trakcie kolarskich transmisji telewizyjnych. Tłumacząc laikom, chodzi o to, że wysoko jest rozrzedzone powietrze, a zarazem mniej tlenu. Wysiłek też jest wzmożony i, jak to się czasem mówi, “nie ma czym oddychać”. Po części jest to prawdą. W trakcie jazdy trudno to w 100% wyczuć. Podjeżdżając rowerem długi podjazd (20, 30, 40 km) niełatwo odnaleźć ten moment, w którym mówisz sobie: “Aha, tu mi się ciężej jedzie, bo jest mniej tlenu”. Rośnie poziom zmęczenia, a tlenu wraz z wysokością ubywa i suma tego daje taki efekt. Tak, rzeczywiście na dużych wysokościach jeździ się dużo ciężej.

Cofnijmy się teraz na sekundę w czasie. Czy Wojtek “Killer” pamięta swój pierwszy rower?

–  Wiesz co, niekoniecznie. Jestem jeszcze z czasów, w których mogły się trafić jakieś “Wigry”, składaki, czy coś tego typu. Później była jakaś mała kolarzówka, i tak dalej. Myślę, że każdy zaczynał podobnie, standardowo. Potem, jak zajeździsz jeden, drugi rower, zaczynasz przygodę w której pojawiają się jakieś wyścigi lub dalsze wyjazdy, to wtedy szukasz różnych rezerw. Okazuje się, że możesz inaczej trenować, lepiej się odżywiać, regenerować w odpowiedni sposób. Ale możesz również trochę zainwestować w sprzęt, który też daje określone bonusy. Będzie się jechało łatwiej, szybciej, bardziej komfortowo, lżej. Czyli pojedziesz na dłuższy dystans, wjedziesz wyżej, na mniejszym zmęczeniu. Po prostu osiągniesz dzięki temu lepsze rezultaty.

Okej, wróćmy więc do obecnej rzeczywistości. Znajdujemy się w pięknym, okazałym pubie. Kilka miesięcy temu odebrałeś tutaj nagrodę “Podróżnik Roku 2022”. Co dla Ciebie znaczy ta statuetka? Czy to takie ukoronowanie tej dotychczasowej rowerowej przygody, czy wręcz przeciwnie – motywuje Cię to nakreślania sobie dalszych celów?

–  Mam nadzieję, że to nie jest ukoronowanie, bo ukoronowanie kojarzy mi się z końcem czegoś! Ja natomiast myślę, że jestem dopiero w połowie, albo na jakimś pośrednim etapie. Tych podjazdów, podróży, miejsc do zobaczenia teoretycznie jest wciąż sporo. Nie byłem jeszcze na przykład w Pirenejach, oczywiście nie widziałem wszystkiego w Alpach… Każda podróż kończy się odkryciem czegoś nowego. Upraszczając: na każdą górę można wjechać nie tylko jedną drogą. Czasem są dwa podjazdy albo cztery. Jest taka góra we Włoszech – Monte Grappa – na którą można wjechać dziesięcioma różnymi drogami! Wjechałem dwiema… Myślę więc, że to ciągle będzie trwało. Jeśli chodzi o tą nagrodę, to nie ma co ukrywać, że w pewien sposób miło mnie połaskotała.

Każdy człowiek, który jest w jakiś sposób wyróżniony tak się czuje. To bardzo fajne, że ktoś to zauważył i docenił. A tym bardziej, jeśli była to brać kolarska. Ludzie związani z branżą, kolarze-amatorzy, Wojtek Kluk, który, jak doskonale wiesz, stworzył takie fantastyczne miejsce. Ciągną tu ludzie związani ze sportem, z rowerem, ale też z piłką nożną czy żużlem. Oczywiście nie jest to moim celem, ale być może kogoś zainspiruję. Może ktoś zaczerpnie ode mnie jakieś fajne miejsce, albo pojedzie gdzieś, gdzie już był a w tamtym  momencie, gdy kiedyś tamtędy tylko przejeżdżał i nie wiedział co można fajnego zobaczyć, to podczas kolejnego przejazdu pojedzie np. w miejsce, o którym opowiadałem.

Wracając do Wojtka Kluka z fabrykarowerow.com. Jak długo trwa Twój mariaż z tym miejscem? Czy z tym również wiąże się jakaś specjalna historia, a może Fabryka przyciągnęła Cię w naturalny sposób?

–  Mnóstwo kolarzy z Częstochowy jeździ po okolicznych terenach Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Radomsko, w którym mieszkam, nie leży bardzo daleko stąd i kolarze z obu regionów spotykają się często na tzw. “ustawkach”, czyli wspólnych treningach kolarskich. W ten sposób razem jeździliśmy, zaczęło dochodzić do pierwszych rozmów, nawiązały się przyjaźnie. Z chłopakami z Częstochowy, nawet z tutejszej Fabryki, jak Adaś i Arek byłem na wyjazdach w Alpach. Z Wojtkiem wprawdzie jeszcze nigdzie nie byliśmy, ale już za niecałe dwa miesiące jedziemy razem na Paryż – Roubaix. Wojtek ceni mnie pewnie również za to, że już w 2019 r. w tym wyścigu udało mi się dotrzeć do mety. Zmontowaliśmy teraz taką ekipę, jedziemy w siedmiu…

Siedmiu wspaniałych?

–  To się jeszcze okaże (śmiech). Sześciu będzie startowało, w tym trzech kolarzy z Częstochowy, dwóch z Radomska i jeden z Wielunia. Siódmy kolega będzie naszym dobrym duchem, mechanikiem, dyrektorem sportowym i człowiekiem w zasadzie od wszystkiego.

Tak zwany zadaniowiec. Słuchaj Wojtku, zwiedziłeś już kawał Europy. Zaliczyłeś mnóstwo zjazdów, podjazdów i przeróżnych tras. Gdybyś miał teraz wymienić jedną najlepszą i najgorszą rzecz, która przytrafiła Ci się podczas tych podróży, byłoby to

–  Zacznę od tej najgorszej. Oczywiście bywa niebezpiecznie. Są wszelkie różnego rodzaju nieprzyjemne historie, których nie jesteś w stanie przewidzieć ani nad nimi zapanować. Mają miejsce różne kraksy czy inne nieprzewidziane zdarzenia. Jedna z takich najbardziej niebezpiecznych akcji spotkała mnie na włoskim wyścigu Tour d’Ortles. To jest okrutny wyścig, bo jedzie się w nim 250 km po Alpach, w tym przełęcze Stelvio, Gavia, Tonale i Palade. Trasa ma przewyższenia rzędu 5500 m. Tłumacząc niezorientowanym ludziom, jest to dużo więcej niż na najbardziej górskim, alpejskim etapie Tour de France. Ogromne zmęczenie, w moim przypadku było to 14 godzin jazdy. Najlepsi, młodzi, przejeżdżają to w okolicy 10-11 godzin. Jednym słowem – katorga. Startuje się o 4 rano  i trzeba się przez cały dzień uwinąć, żeby w ciemnościach nie finiszować. I na tym ogromnym zmęczeniu, po jakichś 200 kilometrach, całkiem niespodziewanie przez ulicę przebiegł nam jakiś ogromny zwierz. Do dzisiaj nie wiem co to , bo to trwało dosłownie sekundę. Prawdopodobnie był to jakiś jeleń lub coś jego rozmiarów. Zwierzę wielkości konia, z rogami, które wyskoczyło z lasu. Ku naszemu przerażeniu, to zwierzę przebiegło nam przed oczami, przyrżnęło w mur okalający trasę, odwróciło się i zdążyło przebiec z powrotem jeszcze zanim nadjechał pierwszy kolarz z naszej grupy. To się fajnie i spokojnie opowiada, ale to był taki szok, taka sytuacja, której nie jesteś w ogóle w stanie ogarnąć. Możesz się spodziewać upadku na rowerze, zderzenia z innym kolarzem, jakiegoś wypadku związanego z samochodem, ale koń z rogami przebiegający przed tobą?!  Jak sobie dopiero potem uświadomisz, że zabrakło pół metra do gotowego nieszczęścia, które mogło się naprawdę fatalnie skończyć… Kompletnie nie do opisania, dopiero później człowiek docenia jakiego miał farta. To jest taka adrenalina, że aż trudno ją ubrać w słowa.

A ta najprzyjemniejsza historia?

–  Najprzyjemniejsze momenty są zawsze wtedy, gdy się ciśnie pod jakąś górę i dojedzie w miejsce trudne do osiągnięcia. Jeszcze lepiej, kiedy uda się zrobić zdjęcie z tablicą w rodzaju “tu byłem”, a obok znajdują się wysokie cyfry oznaczające wysokość. Są też momenty, gdy ukończysz jakiś bardzo trudny dla kolarzy wyścig. Na przykład Paryż – Roubaix, o którym wcześniej rozmawialiśmy. To jest taki katastrofalny wyścig, gdzie jedzie się miejscami po sekcjach brukowych z kamieni, które układane były przez francuskich rolników ponad 100 lat temu. Tam jest wiele sytuacji, w których można stracić trochę zdrowia lub roweru. Wiele może się tam zdarzyć, a do tego często jest brzydka pogoda. Te fajne rzeczy, to na pewno jest meta każdego takiego “grubego” wyścigu. Oprócz tego są mniej hardkorowe sytuacje po drodze, np. podziwianie widoków. Jak mówię, takie mniej ekstremalne rzeczy, ale dające wielką radość “widokowo-smakowo-kontemplacyjną”. Można to nazwać w ten sposób. Zdjęcia, które po powrocie do domu “smakujesz” na spokojnie…

Myślę, że Wojtek Michałek mógłby napisać o swoich przygodach książkę.

–  Trudno się w ten sposób do tego odnieść. Ale… Tak. Zdecydowanie TAK! Oczywiście byłbym przesadnie skromny, gdybym powiedział: “Nie, skądże znowu ! ”. Z drugiej strony jeżdżę od tylu lat i byłem w tylu miejscach… Tych historii wesołych, mniej wesołych, bardzo wesołych czy smutnych było tyle, że pewnie jakiś zeszycik 16-kartkowy, no, może 32-kartkowy byłbym w stanie zapełnić.

Albo 300-kartkowy! Pomimo tych setek tysięcy przejechanych kilometrów, jesteś mimo wszystko kolarzem-amatorem. Jak wiele dzieli Ciebie do przeciętnych zawodowych kolarzy, z którymi niejednokrotnie spotykasz się na trasie?

–  Mnie, to dzielą już lata świetlne! Jestem z takiego trochę przedwojennego rocznika, żartobliwie mówiąc. Natomiast poważnie, jeżeli pytasz o młodych chłopaków, powiedzmy 30-letnich, to takiego wytrenowanego amatora od zawodowca dzieli wciąż bardzo, bardzo dużo, albo jeszcze więcej. Ludzie, którzy jeżdżą zawodowo na rowerze, to osoby, które praktycznie śpią z tymi rowerami. Jeżeli się zbada parametry takiego wyżyłowanego amatora i zestawi ze słabszym nawet profesjonalistą, to ciągle jest kompletnie inna liga. Nie ma co tego w ogóle porównywać. To tak, jakbyś w piłce nożnej pytał czy król strzelców w lidze szóstek jest w stanie np. wejść jutro w buty piłkarza na poziomie Ekstraklasy. Strzelił  bramki w kilku meczach turnieju i teoretycznie coś umie, jednak mimo wszystko jest to absurd, bo są na zupełnie innej planecie. Tutaj, w kolarstwie, jest dokładnie tak samo.

Poświęcasz rowerom – podobnie jak wielu innych pasjonatów – setki godzin. Zaprezentuję Ci pewne twierdzenie. Kolarstwo amatorskie na wysokim poziomie, to rzecz dostępna i osiągalna dla przeciętnego Kowalskiego. Prawda czy fałsz? Pytam również między innymi o koszta takiego hobby.

–  Na takie zdanie odpowiedziałbym: i tak i nie. Oczywiście dla kogoś “z ulicy”, to na pewno nie. Zaczniemy od końca, od tych kosztów. Ktoś powie, że to jest droga dyscyplina, “no bo rower”. Oczywiście, że rower kosztuje, ale odniosę się dla przykładu do narciarstwa. Ta dyscyplina też kosztuje, bo trzeba kupić narty, ciuchy, kask, gogle, buty, rękawice, kije jechać w góry, zaopatrzyć się w niezbędne akcesoria. Poza tym jeżdżąc na narty, przy każdym wyjeździe trzeba za każdym razem opłacić wyciągi, skipassy, itd. Tego się nie uniknie. Natomiast tutaj, gdy kupisz rower, to – umownie mówiąc – można nim jeździć za darmo. Oczywiście to nie jest też tak, że jak ktoś siedział do tej pory na kanapie, to nagle z niej wstanie, kupi dosyć drogi rower i będzie szybko jeździł. Działa to tak, jak w każdej innej dyscyplinie. Trzeba swoje wyjeździć, podobnie jak piłkarze muszą ileś lat trenować, żeby osiągnąć pewien poziom. Tak funkcjonują wszystkie dyscypliny sportu. Trening, ciężka praca, do tego pasja. Najlepsze efekty są wtedy, kiedy ktoś kolarstwo po prostu lubi. Jeżeli ja pojadę na trening, to ktoś początkujący poszedłby ze mną na ten trening powiedzmy “za karę”. Bo jemu będzie na początku ciężko, bo się spocił, bo nie widać na początku efektów. Jak ktoś pójdzie pierwsze kilka razy na siłownię i nic dotychczas nie robił, to też jest niezadowolony. Bo boli, bo zakwasy się zrobiły, itd. Profity czy te “kupony przyjemności” odcina się dopiero po jakimś czasie. A najlepiej po wielu latach treningu. W zasadzie im dalej w ten las, tym lepiej.

Regularność i konsekwencja.

–  Dokładnie. Trening jest podstawą. Potem, jeśli ci na tym zależy, dochodzą inne elementy. Odżywianie, regeneracja, człowiek się pilnuje, bo widzi, że to przynosi efekty. . Jak ktoś prowadzi bardzo rozrywkowy tryb życia, to nie zaistnieje w żadnej dyscyplinie sportu . Jeśli osoba koncentruje się na treningu, to z czasem będą te efekty przychodzić. Tak jest wszędzie, w kolarstwie również.

A powiedz nam, ile znajduje się rowerów w twoim parku maszyn?

–  Tak by się mogło wydawać, że mam z 10 rowerów, jednak to nie jest prawda. Mam trzy sztuki, z czego jeden taki śmieszny, z supermarketu, za 2000 zł. Mam swój “okręt flagowy” Treka z Fabryki Rowerów, to jest taki – mówiąc żartobliwie – niedzielny, kościelny, wyjazdowy sprzęt. Znajomi mechanicy z Fabryki grożą mi palcem, bo wiedzą, że ja dużo jeżdżę i ten rower się szybciej zużywa. Namawiają mnie, żebym częściej jeździł tym gorszym, albo nawet tym najgorszym. Jazda zimą sprowadza się do tego, że w trudniejszych warunkach pogodowych, kiedy jest błoto, deszcz i niska temperatura, ten sprzęt się niszczy. Wtedy lepiej pojeździć tym tańszym rowerem. To jest też coś takiego, że te gorsze rowery więcej ważą i ciężej się na nich jeździ. Ale dzięki temu, że trenujesz na takim rowerze, organizm przyzwyczaja się do większego wysiłku. Potem, jak wsiądziesz na lżejszy model w sezonie, jedzie się dużo lepiej. To tak jak bieganie w kamizelce z obciążnikami. Jeśli ją zdejmiesz, czujesz, jakbyś dostał drugie i trzecie życie. Nagle się okazuje, że WOW! Mocno potrenowałeś, mądrze odpoczywałeś, zmieniłeś sprzęt na lżejszy i kiedy przychodzi sezon – po prostu fruwasz. Siatkarze kiedyś trenowali z obciążeniem, biegacze robią to samo. Wysiłek w tym momencie jest wzmożony, a potem, gdy to odpada, zaczyna się “latanie” i jest znacznie, znacznie lżej.

Maltretuję Cię już dość długo. Na zakończenie naszej rozmowy zostawiłem sobie jedno pytanie. Mianowicie, całkiem zasłużenie jesteś inspirującą postacią dla okolicznych i nie tylko kolarzy-amatorów. Jaka jest złota porada od Wojtka “Killera” dla kogoś, kto dopiero wspina się w swojej rowerowej pasji? Dla kogoś, w kim to ziarenko miłości do kolarstwa dopiero kiełkuje.

–  Mam powiedzieć krótko i na temat? Jeśli tak, powiedziałbym tylko trzy słowa: ZACZNIJ, BO WARTO! Gdybym miał rozszerzyć wypowiedź, to jeżeli będziesz trenował sumiennie, podejdziesz do tego z pasją i połkniesz kolarskiego bakcyla, prawdopodobnie będziesz jeździł w coraz ciekawsze miejsca. Dam gwarancję, że jeżeli wybierzesz się choć raz w Alpy i zobaczysz te fajne widoki, podjazdy, zimę… przepadniesz! W pozytywnym sensie oczywiście! To są rzeczy, rzeczy, których ani w Częstochowie ani w Radomsku, ani nawet w naszych Tatrach nigdy nie uświadczysz. Zupełnie inna planeta. Wtedy na pewno wkręcisz się tak, że zapomnisz o bożym świecie i na sto procent będziesz jeździł na rowerze więcej i więcej!

Wojtek, ogromnie dziękuję za rozmowę, to była czysta przyjemność.

–  Również dziękuję.


Wojtek Michałek
Podróżnik i pasjonat kolarstwa
@wojtek.killer

30/01/2023

Epickie kolarskie miejscówki – Wojtek Michałek cz.2

Dziś prezentujemy drugą dziesiątkę topowych kolarskich miejscówek Wojtka Michałka. Zapraszamy zatem do następnej podróży śladami naszego rowerowego pasjonata.

Fuerteventura, Hiszpania.

Druga największa wyspa spośród archipelagu Wysp Kanaryjskich, jest również jedną z najczęściej odwiedzanych przez turystów. Fuerteventura, to jeden z najbardziej pustynnych obszarów w Europie, a piasek na wyspę nawiewany jest podobno aż z Sahary. Księżycowy krajobraz Fuerteventury nie sprzyja roślinności, przez co jej paleta barw nie jest aż tak bujna, jak choćby na położonej nieopodal Gomerze.

Ten wiecznie wietrzny raj dla kite i windsurferów od pewnego czasu przyciąga również kolarzy. Zarówno tych profesjonalnych, jak i amatorskich. Dzieje się tak nawet pomimo częstych podmuchów silnego wiatru, które powodują niemałe zagrożenie. Zwłaszcza te wiejące z boku, o czym przekonał się na “Fuercie” sam Wojtek. Zaletą uprawiania kolarstwa na tej kanaryjskiej wyspie jest z pewnością jakość dróg oraz relatywny spokój podczas połykania kilometrów. Przez ponad 300 dni w roku jest tu również słonecznie i ciepło, co czyni Fuerteventurę jednym z popularnych kierunków zimowych przygotowań dla profesjonalistów.

Sporym jej atutem jest również zróżnicowanie tras. W zależności od predyspozycji i potrzeb możemy wytyczyć pętlę o małej różnicy wysokości, lub bardziej stromą i górzystą. Choć na Fuerteventurze trudno poczuć się jak w raju, unikalna scenografia ma w sobie moc. Jeśli marzysz o tym, by zabrać swój rower na księżyc – Fuerteventura, to miejsce dla Ciebie.

Höttinger Höll, Austria.

Innsbruck – stolica austriackich alp. Miasto, które bardziej niż z kolarstwem, kojarzy nam się z występami Adama Małysza i Kamila Stocha. Trasa kolarska Gramartboden, której koronnym elementem jest diabelnie wykańczający podjazd Höttinger Höll, to miejsce bardzo wymagające dla cyklistów.

W 2018 roku ów podjazd był częścią Kolarskich Mistrzostw Świata rozgrywanych właśnie w Innsbrucku. Wówczas najlepszym “góralem” okazał się Alejandro Valverde, a wśród juniorów triumfował obecny mistrz świata z Wollongong – Remco Evenepoel. Odbywa się tam także doroczny amatorski wyścig “Krone Ride to Höll”. 

Wjeżdżając na Höttinger Höl nie ma co liczyć na piękne widoki i litość natury. Wąska ścieżka Gramartstraße wije się po zboczu góry pod nachyleniem sięgającym aż 28%! Cały podjazd liczy sobie niespełna trzy kilometry, podczas których droga wznosi się wzwyż o ponad 300 metrów. Sam przez się przemawia fakt, iż Gramartstraße jest zamknięta przez kilka miesięcy w roku dla ruchu kołowego, właśnie ze względu na… jej nachylenie. Dodatkowego smaczku tej trasie nadaje krążąca wśród autochtonów plotka, jakoby jednym z jej twórców miał być były austriacki kolarz, który mieszka u stóp góry. Droga do piekła, to miejsce tylko dla rowerowych twardzieli.

La provinzia di Como, Włochy.

Como, to nazwa przepięknego, położonego między górami jeziora, a także dużego miasta (stolicy prowincji), które wyrosło przy jednej z jego odnóg. Oprócz oczywistych walorów krajobrazowych, region przyciąga także kolarzy. Wszak prowincja Como znajduje się w północnej części Lombardii. A jak Lombardia, to Giro di Lombardia, zwany też Il Lombardia.

Il Lombardia, to rozgrywany corocznie w październiku klasyczny, jednodniowy wyścig kolarski. Jeden z najsłynniejszych, z ponad studwudziestoletnią historią, zwany jest też ze względu na porę roku “wyścigiem umierających liści”. Przewyższenie sięgające niespełna 5000 metrów. Zasnute mgłą jezioro Como. Dywan z wielobarwnych liści przylepiony do szos. Magia. 

Trasy rowerowe wokół jeziora Como przebiegają przez malownicze wzgórza, winnice, jeziora i miasta, dając raz za razem piękne widoki na samo jezioro oraz okoliczne góry. Drogi te oferują wiele wzniesień i zjazdów, stanowiąc przede wszystkim miejsce wybierane przez kolarzy górskich. Jednym z najbardziej morderczych podjazdów jest tu Muro di Sormano – 1700 metrów wspinaczki o średnim nachyleniu 14%. Ta miejscówka każdego rowerzystę może skłonić do zejścia z roweru. Jeśli nie czujecie się na siłach, to w prowincji Como znajdziecie również mniej wymagające trasy, które oprócz walorów stricte kolarskich, kuszą przepięknymi widokami. W okolicach Como trzeba być jednak ostrożnym i przygotowanym na spory ruch samochodowy.

Lago di Garda, Włochy.

Jezioro Garda, to cudowne dzieło natury położone nieopodal równie uroczej Werony, w połowie drogi między Wenecją, a Mediolanem. Trasy dookoła jeziora, to fantastyczne miejsce na rowerową wyprawę. Liczne okoliczne zabytki i widok na najczystszy akwen we Włoszech powinny stanowić wystarczającą motywację.

W okolicy Lago di Garda każdy cyklista znajdzie coś dla siebie. Podjazdy, zjazdy i odcinki płaskie. Dookoła jeziora wiedzie pętla Peschiera del Garda – Torri del Benaco, ale to nie jedyna warta uwagi miejscówka. Z bardziej wymagających tras możemy wymienić choćby podjazd na Monte Bondone, z katorżniczym odcinkiem z Brenzone do Punta Veleno. Góra – jak to zwykle bywa – nie odpuszcza ani na chwilę. Jest to najtrudniejszy podjazd w okolicy jeziora Garda. Na uwagę zasługuje również nowa ścieżka rowerowa wiodąca tuż nad taflą wody. Zaliczenie tej drewnianej trasy nie jest aż tak wartościowe z kolarskiego punktu widzenia, niemniej jednak wrażenia wizualne zasługują na najwyższą notę.

Mirador Pico del Teide, Hiszpania.

Czas odwiedzić kolejną pozycję z doskonale nam znanego archipelagu Wysp Kanaryjskich – Teneryfę. Sylwetkę tej znanej z doskonałych walorów wypoczynkowych wyspy wyznacza monumentalny wulkan Teide. Jest to najwyższy szczyt Teneryfy, a zarazem najwyższy szczyt wysp atlantyckich. Wierzchołek Pico del Teide wznosi się ponad taflę wody na wysokość 3715 metrów. Gdyby liczyć jego wysokość od dna morskiego, byłby niewiele niższy niż Mount Everest.

Na rowerze dojedziemy na poziom około 2350 metrów brukowaną drogą. Początek wspinaczki możemy wyznaczyć w kilku różnych miejscach. “Na dole” wyspy znajduje się więcej roślinności, jednak gdy drogi na wysokości Parku Narodowego Las Cañadas de Teide łączą się w jedną, przenosimy się do zupełnie innego świata. Las cañadas, to wulkaniczne równiny z niesamowitymi formacjami skalnymi, które utworzyła zastygła lawa. Jazda na rowerze w tej scenerii, to kapitalne przeżycie. Warto dodać, iż Pico del Teide w dalszym ciągu jest czynny i roztacza wokół siebie atmosferę drzemiącej w jego wnętrzu potęgi. Sam podjazd, to – w zależności od doboru trasy – około 40-50 kilometrów. Czy warto? Ależ oczywiście!

Tre Cime di Lavaredo, Włochy.

Trzy Szczyty Lavaredo. Cima Ovest, Cima Grande i Cima Piccola. Trzy ogromne, strome pazury wznoszące się w stronę nieba. Miejsce to znajduje się niedaleko słynnego włoskiego kurortu Cortina d’Ampezzo. Tre Cime di Lavaredo, to symbol Dolomitów. Trzy turnie wyrastające z pozbawionych roślinności piargów są miejscem pożądanym przez wspinaczy, choć niemal pionowe ściany nie czynią wejścia na wierzchołek któregokolwiek ze szczytów łatwym.

W świecie kolarstwa Tre Cime di Lavaredo, to jeden z klasycznych podjazdów. W najbliższym Giro d’Italia wspinaczka tą trasą będzie stanowiła metę królewskiego etapu. Przewyższenia, z którymi zmierzą się kolarze, to ponad 4500 metrów! Jeśli chodzi o samą końcowy podjazd, to zaczyna się on w miejscowości Misurino, skąd droga na górę wiedzie przez około 10 kilometrów, z czego połowa przy średnim nachyleniu 12%.

Na samym finiszu podróży niestety nie ujrzymy trzech wież Lavaredo, gdyż wiedzie do nich kilkukilometrowa, stroma, żwirowa ścieżka. Niemniej jednak widok na zielone połoniny i łyse masywy Dolomitów w zupełności wystarcza jako wynagrodzenie za włożony wysiłek.

Col du Jandri, Francja.

“Matko i córko! Gdzie ja jadę, co to za planeta?” – rzucił Wojtek w trakcie błotnistej wspinaczki przełęczą Col du Jandri. Przenosimy się zatem we francuskie Alpy, do Parku Narodowego Ecrins. Tam znajduje się położony na wysokości 3400 metrów lodowiec Glacier du Mont-de-Lans. 

Na ów lodowiec prowadzi druga najwyżej położona droga w Europie (utwardzona), której koniec znajduje się na wysokości 3200 metrów n.p.m. Col du Jandri, to ekstremalna, czternastokilometrowa wspinaczka, podczas której wznosimy się o półtorej kilometra w górę. Trasa nie należy do najprostszych. Kręty, wąski podjazd byłby łatwiejszy dla rowerzystów i sprzętu, gdyby nie jego nawierzchnia. Jest ona zaledwie utwardzona, niewyasfaltowana. Zimą pokrywa ją śnieg i nadaje się bardziej dla alpinistów, natomiast gdy jest ciepło, Col du Jandri staje się błotnista i nieprzyjemna. Dopiero wjazd na wyższe partie lodowca przynosi odrobinę ulgi, ponieważ droga wraz ze spadkiem temperatury twardnieje.

Col du Jandri, to szansa, by wjechać rowerem bardzo, bardzo wysoko. “Zdobycie” tego wysokogórskiego skalpu wymaga sporo wysiłku. Wynagrodzenie za eksploatację roweru i mięśni stanowią niebywałe widoki na ośnieżone szczyty i zagubione między chmurami doliny.

Grande Dixence Dam, Szwajcaria.

W szwajcarskim kantonie Valais znajduje się najwyższa tama grawitacyjna na świecie, która jednocześnie jest najwyższą tamą w Europie oraz szóstą najwyższą tamą całego globu. Grand Dixence Dam, to ogromny, szeroki na 700 m i wysoki na 285 m kawał betonu. Mówiąc “ogromny kawał betonu”, mamy tutaj na myśli około 6 000 000 m³ szarej masy. Tamę wzniesiony w latach 1950-1961 na wysokości ponad 2300 m. Zbiera ona wodę z 35 topniejących lodowców, zwykle uzyskując maksymalne napełnienie w okolicy końca września.

Gdy człowiek stanie u stóp tego kolosa, spojrzenie w górę może wywołać przerażenie. Zwłaszcza, gdy mamy świadomość, że za tą monumentalną “ścianą” skrywają się setki milionów litrów wody. Podjazd z miejscowości Bramois, to nieco ponad 38 kilometrów wspinaczki. Droga wznosi się na 2077 m, ze średnim nachyleniem 6,5%, a maksymalnym 17%. Mocno daje w kość ostatni etap, który wiedzie od stóp tamy, na jej szczyt. 

Sama trasa, choć wymagająca, daje mnóstwo satysfakcji. W cieniu betonowego kolosa istota ludzka może poczuć się malutka. Natomiast po wjeździe na szczyt, malutkie wydają się wszystkie obiekty położone poniżej. Jeśli są wśród was fani “Gry o tron”, niewątpliwie nasuwa się porównanie Grand Dixence Dam do gigantycznego Muru, który w sadze George’a R.R. Martina oddzielał świat cywilizowany od lodowej krainy Dzikich.

Mirador Pico de las Nieves, Hiszpania.

Wprawdzie na Gran Canarii już z Wojtkiem byliśmy, jednak tym razem chcemy zwrócić uwagę na jeden konkretny podjazd. Mirador Pico de las Nieves oznacza w wolnym tłumaczeniu “Szlak na Szczyt Śniegów”. Położony w samym sercu wyspy Szczyt Śniegów, to góra pochodzenia wulkanicznego, która wznosi się na wysokość 1949 m. Tym samym stanowi najwyższe wzniesienie Gran Canarii. 

Pico de las Nieves, to bardzo popularna miejscówka wśród rowerzystów wszelkiej maści. Na Gran Canarię przylatuje mnóstwo profesjonalnych i amatorskich kolarzy, a Szczyt Śniegów stwarza dla nich niesamowite możliwości. Drogę na górę możemy rozpocząć w wielu miejscach wyspy. W zależności od kierunku geograficznego, z którego rozpoczniemy, doznamy odmiennych wrażeń estetycznych. Podczas, gdy południe Gran Canarii stanowi krainę o skąpej szacie roślinnej, północ wyspy może zachwycić i w tej materii. 

Przykładowa trasa z Maspalomas jest z początku mocno zróżnicowana. Lekkie górki, krótkie zjazdy i sporo płaskiego. Jednak w ostatnich czterech kilometrach wspinaczki nachylenie znacząco wzrasta, a skala trudności rośnie. Piękne nitki gładkiego asfaltu wiją się pośród poszarpanych skał, karmiąc nasze oczy radością. Na koniec pozostaje satysfakcja ze zdobycia “dachu” Gran Canarii, a także równie zróżnicowany, niezwykle przyjemny zjazd.

Briançon, Francja.

Alpy Wysokie. Briançon Małe, bajkowe miasteczko wciśnięte między alpejskie turnie. Śliczne krajobrazy, charakterystyczne, wąskie uliczki oraz przede wszystkim Cytadela Briançon, która oplata najstarszą część miasteczka znakomicie zachowanym murem. Oprócz walorów krajobrazowych i urbanistycznych, Briançon wydaje się być wręcz stworzone dla amatorów sportów zimowych.

I tak jest w rzeczy samej, lecz nie to nie jedyny sport, z którego słynie miasteczko. Ten niewielki, alpejski klejnot zapisał się na kartach historii kolarstwa. Briançon obecne jest w Tour de France od samych początków najsłynniejszego wyścigu kolarskiego na świecie. Mało tego, aż 22 razy w Briançon wyznaczono metę etapu. Po raz pierwszy miało to miejsce w 1920 r., gdy wyścigi kolarskie składały się jeszcze z wyczerpujących trzystukilometrowych odcinków (wówczas wygrał Phillipe Thys). Łącznie Tour de France gościł w Briançon 33-krotnie.

Francuskie miasteczko stanowi zatem doskonałą bazę wypadową na okoliczne, górskie trasy znane z TdF. Briançon leży niejako “w dołku”, na poziomie 1300 m n.p.m. Dookoła same góry, przełęcze i podjazdy. Na zachód od miasta znajdują się choćby Col du Galibier (2642 m), Lautaret (2058 m) i Granon (2410 m). Kierując się na południe, trafimy na kolejny tourowy klasyk – Col de Izoard (2360 m). Z Briançon niedaleko również do granicy z Włochami. Tuż za nią możemy wdrapać się na stację narciarską Sestriere (2000 m) bądź targnąć się na zdobycie trasy, którą już tu przywoływaliśmy – Colle delle Finestre. Wszak to tylko niespełna 60 km od Briançon. Wachlarz wspaniałych, kolarskich możliwości okraszony niezwykłym pięknem Alp Wysokich. Czego chcieć więcej?

Na tym kończymy drugą część epickich kolarskich miejscówek. Mamy jednak dla was małe post scriptum. Jest nim link do oryginalnych filmów z początkowych edycji Tour de France. Nagranie to może stanowić niejako załącznik do ostatniej z przywołanych przez nas miejscówek, a znajdziecie je TUTAJ.


Wojtek Michałek
Podróżnik i pasjonat kolarstwa
@wojtek.killer

20/01/2023

Epickie kolarskie miejscówki – Wojtek Michałek cz.1

Rozpoczynamy cykl artykułów inspirowany pasją oraz doświadczeniem Wojtka Michałka – naszego serdecznego przyjaciela, a zarazem kolarza-podróżnika rodem z Radomska.

Colle delle Finestre, Włochy.

Colle delle Finestre, Włochy

Colle delle Finestre, to przepięknie położona przełęcz w Alpach Kotyjskich. Zlokalizowana niespełna 80 km od Turynu, ta znana przede wszystkim z Giro d’Italia trasa łączy doliny Val di Susa z Val Chisone. Jest to jeden z najpiękniejszych podjazdów w Europie. Niespełna 19 kilometrów długości, ponad 9% średniego nachylenia, finisz na wysokości 2178 metrów n.p.m. i nieprawdopodobny widok na alpejskie szczyty wynagradza wszelkie napotkane trudności. Dodatkową przeszkodę dla szosówek stanowi tu żwirowa nawierzchnia, która rozciąga się na długości około 8 kilometrów tej starej drogi. Walory krajobrazowe warte są jednak poświęcenia i wysiłku.

Gorges du Verdon & Lac de Sainte Croix, Francja.

W Alpach Górnej Prowansji natura dokonała niemałego cudu. Wyrzeźbiła długi na 21 kilometrów, kilkusetmetrowej głębokości kanion zwany przełomem rzeki Verdon. By miejsce stało się jeszcze bardziej zjawiskowe, naturze dopomógł człowiek. W latach 1971-1974 na rzece Verdon wybudowano zaporę Saint-Croix, a “skutkiem ubocznym” całej operacji okazało się jezioro o tej samej nazwie – trzeci największy zbiornik wodny we Francji. Przepiękny lazur wód Verdon łączy się z wielkim, malowniczo położonym jeziorem. Można napawać się tym widokiem podczas rowerowej wycieczki po trasach turystycznych położonych w tym regionie. Asfaltowe zawijasy i wcale niemałe pagórki stanowią dodatkową przyjemność i wyzwanie. 

Sa Calobra, Hiszpania.

Sa Calobra, to jedna z wizytówek Majorki. Położona w jej północnej części, nazywana jest najpiękniejszą trasą widokową tej hiszpańskiej wyspy. Na samym początku wije się trzy kilometry w górę, aby przy tak zwanym “węźle krawata” zmienić azymut o 270°, co stanowi ostatni akcent tego etapu. Pozostała część Sa Calobra zmierza w dół, by na końcu osiągnąć lustro morza. Serpentyny ciągną się wzdłuż formacji skalnych, pośród bujnej roślinności i niesamowitych form geologicznych. Mnóstwo kolarzy przyjeżdża tam, by rozkoszować się świetną pogodą i jeszcze lepszymi widokami. Trasa ta jest idealna dla wszystkich jednośladów. Koniecznie trzeba wziąć tę miejscówkę pod uwagę przy planowaniu kolarskich przygód.

Ötztaler Gletscherstraße, Austria.

Zmieniamy klimat i przenosimy się w okolice dwóch mroźnych austriackich lodowców: Rettenbach i Tiefenbach. Ötztaler Gletscherstraße, to miejsce dorocznego kolarskiego maratonu. Położona na wysokości ponad 2800 metrów n.p.m, jest drugą najwyższą bitą drogą w Europie. Nie da się wjechać wyżej rowerem szosowym. Polecamy wyprawę do austriackiej gminy Sölden, która stanowi świetną bazę do zwiedzania okolicznych szlaków rowerowych. Dookoła ośnieżone szczyty Alp Wysokich i długie, zadbane trasy z których rozciągają się widoki na monumentalne góry. Na tej wysokości zupełnie inaczej pracuje także organizm człowieka, co może stanowić swoisty challenge.

La Gomera, Hiszpania.

Gomera, to niewielka kanaryjska wyspa nieopodal Teneryfy. Zaledwie 378 km² powierzchni i 20 tysięcy mieszkańców czyni ją zupełnie odmienną od jednego z najpopularniejszych miejsc wakacyjnej destynacji. Na Gomerze nie ma lotniska, co oznacza, że dopłyniecie tam wyłącznie promem. Jest to wysepka wybitnie kolarska. Możecie objechać ją całą wzdłuż i wszerz, poruszając się pomiędzy maleńkimi miasteczkami i podziwiając tarasowe uprawy winorośli i bananów. Gomera, to skrawek ziemi niemalże pozbawiony turystów, niepozbawiony natomiast wspaniałych rowerowych tras. Drogi na Gomerze pełne są stromych podjazdów i zjazdów, przy których można skupić się na okolicznej przyrodzie.

Mangartska Cesta, Słowenia.

Droga na Mangart – najwyższy szczyt Alp Julijskich, a zarazem najwyższy szczyt Słowenii. Dwudziestokilometrowy podjazd o średnim nachyleniu 6,5%, to nie lada wyzwanie, ale i niezapomniana przygoda. Spowite mgłą góry, stada owiec i kóz, mosty nad przepaściami, a także wykute w skałach tunele tworzą mozaikę niezapomnianych wrażeń. Mangartska Cesta znajduje się w Triglavskim Parku Narodowym nieopodal granicy z Włochami. Jest to jeden z klasycznych, bardzo popularnych europejskich podjazdów rowerowych, który na swoim odcinku wznosi się o niecałe 1000 metrów w górę. Scenografia momentami zapiera dech w piersiach.

Gran Canaria, Hiszpania.

Fotografia jak z westernu, prawda? Jak powiedział Wojtek: “Gran Canaria, to sztos sztosów. To mekka kolarzy i motocyklistów”. I trudno się z tymi słowami nie zgodzić. Wyspę przeplata gęsta siatka krętych dróg, pośród których znajdziemy wymagające podjazdy i swobodne obniżenia. Widoki potrafią skłonić do refleksji i na długo zapadają w pamięć. Księżycowe doliny, pustynny klimat i strzeliste skały przeplatają się z umiejscowioną w środkowej części wyspy obfitą zielenią. Trudno wskazać najładniejszą trasę kolarską Gran Canarii, lecz łatwo znaleźć wszystkie na stravie.

Tremola San Gottardo, Szwajcaria.

Tremola San Gottardo. Brzmi po włosku? Pamiętajmy wszak, że Szwajcaria, to kraj o niejednolitej strukturze językowej. Przełęcz Świętego Gotarda jest położona w najbardziej wysuniętym na południe Szwajcarii kantonie Ticino. To legendarna trasa, której częścią jest stromy, pełen agrafek podjazd z kostki brukowej. Choć wybudowano już tunel skracający drogę przez przełęcz, rowerzyści i motocykliści preferują klasyczny trakt. Ta prestiżowa wspinaczka jest też znana jako część jednego z etapów Tour de Suisse. Droga na długości czterech kilometrów pnie się 300 metrów w górę, osiągając szczyt na wysokości 2106 metrów n.p.m. Wymagająca, lecz warta grzechu i wysiłku.

Les Lacets de Montvernier.

Słynne “sznurówki Montvernier”. Jeden z najbardziej fotogenicznych podjazdów. Dwa kilometry wijącej się naprzemiennie w prawo i lewo drogi.Serpentynę tworzy aż 17 zakrętów! Położona w sercu Alp Francuskich Dolina Maurienne jest jedną z najpopularniejszych kolarskich (i nie tylko) miejscówek w Europie. To krótki, dwukilometrowy odcinek. Po “sznurówkach Montvernier” wspinano się między innymi podczas ubiegłorocznego Tour de France. W kolarstwie rekreacyjnym najlepiej “zawiązać” je na wolno, rozkoszując się widokiem z każdego kolejnego poziomu.

Kanton Valais, Szwajcaria.

Położony na południu Szwajcarii kanton Valais (Wallis) łączy w sobie urok doliny Rodanu i alpejskich masywów. Miejsce niezwykle wymagającego wyścigu Le Tour de Stations. Na stromych zboczach okolicznych gór wiją się drogi, z których rozciąga się widok na ponad 1000 metrów w dół. Wciśnięty między Francję, a Włochy kanton pełen jest tras stworzonych wręcz dla kolarzy. Valais, to wymagające podjazdy, ale i przepiękne alpejskie landszafty, na których soczysta zieleń miesza się ze bielą najwyższych turni.

Niebawem kolejna partia epickich kolarskich miejscówek. 


Wojtek Michałek
Podróżnik i pasjonat kolarstwa
@wojtek.killer